"Trzy odbicia w lustrze" - Niezwykła saga rodzinna Zbigniewa Zborowskiego

Czy można ocalić miłość, kiedy świat wokół płonie? Jak wziąć w ramiona dziecko, kiedy ręce ma się unurzane we krwi? 27 Października premiera książki Zbigniewa Zborowskiego - „Trzy odbicia w lustrze”, wydanej przez wydawnictwo Zysk i S-ka. To nniezwyła saga rodzinna, pełna zaskakujących zwrotów akcji.

Poniżej publikujemy pierwszy fragment książki. Za tydzień zaprezentujemy kolejny.

Nad ich głowami huczał pożar, trzaskały załamujące się belki więźby dachowej. Z sufitu kapały krople płynnego lepiku, które wypalały dziury w ubraniach, tliły się w deskach parkietu, podpalały pościel. Ale najgorszy był dym. Gęsty, gryzący, kotłujący się złowrogo już półtora metra nad podłogą. Wyciskał łzy z oczu, parzył gardło i płuca.

Trzeba stąd wyjść!

— pomyślała po raz kolejny. „Tutaj zaraz zginiemy”. No tak, ale jak wyjść, skoro z dołu, od bramy i podwórza, dobiegały po niemiecku i rosyjsku wściekłe wrzaski esesmanów? Płacz dzieci, wycie jakiejś kobiety, czyjeś żarliwe błagania. Co się tam działo? Zosia jeszcze raz popatrzyła na twarze skulonych przy niej ludzi. Wszyscy się w nią wpatrywali z rozpaczliwą nadzieją. Dlaczego uważali, że to ona ich stąd wyprowadzi? Dlaczego to na nią liczyli? Przecież, tak jak oni, była tylko śmiertelnie przerażoną, bezradną i zahukaną ofiarą tego żywiołu, który kilka godzin temu wtargnął na ich ulicę. Wandzia, Apolcia, Maciej. Trwali w tym piekle, czekając na jej gest. Byli gotowi tu zostać aż do końca, jeśli nie powie im, by wyszli… Jakaż inna od tej była pierwsza noc powstania. To było zaledwie kilka dni temu… Przypominała raczej karnawał niż bitwę. Owszem, niemiecka wacha i bunkier przy Żelaznej nie były jeszcze zdobyte, a od strony Woli dobiegały gęste odgłosy strzałów i na niebie wykwitały łuny, ale tutaj ludzie się cieszyli. Z okien zwisały polskie flagi, gdzie się dało – na Chłodnej i kilku poprzecznych uliczkach – wznoszono barykady. Żołnierze z biało–czerwonymi opaskami ćmili zdobyczne, niemieckie papierosy w bramach. Uśmiechnięci, spokojni, opowiadali o kolejnych sukcesach w Śródmieściu, na Starówce i Mokotowie. Cieszyli się na minę, jaką zrobią Ruscy, kiedy lada dzień wjadą do Warszawy zajętej i opanowanej przez Armię Krajową.


Wzdrygnęła się, kiedy na dole huknęły granaty. Jeszcze im mało? Podpalili domy, wyganiają ludzi, a teraz jeszcze wysadzają w powietrze? W tym momencie jedna z belek podtrzymujących sufit w kuchni pękła, wpadając do środka. W twarze wionął im duszny żar, zaszczypały snopy iskier, ocieplenie ze splecionej trzciny zapłonęło jasnym ogniem. Wtedy podjęła decyzję.

Wychodzimy! Na dół!

I dodała w myślach: „Będzie, co ma być”. Niemcy mieli czarne od sadzy twarze, na naramiennikach żadnych dystynkcji, zamiast hełmów nosili czapki. Wielu z nich miało skośne oczy i owalne, kałmuckie twarze. Wiedziała, co to oznacza. O karnej brygadzie Dirlewangera złożonej z kłusowników, morderców i sowieckich renegatów opowiadali jej już uchodźcy z Woli.

Źle. Bardzo źle

— pomyślała, chwytając Wandzię na ręce. Ale było już za późno, żeby się wycofać. Tamci ich zauważyli, kiedy tylko zaczęli schodzić po schodach. Podskoczyli, zdzielili w łeb Macieja i wypchnęli ich wszystkich na podwórko. Stało tam już ze trzydzieści osób – powyciągani z mieszkań i piwnic mieszkańcy kamienicy. Żołdacy szarpnięciami i kopniakami oddzielili od grupy wszystkich mężczyzn i przez bramę wyprowadzili ich na ulicę. Pozostali zmierzyli kobiety wzrokiem wilków. Zaszczekali coś między sobą niezrozumiałą mieszanką niemieckiego i rosyjskiego i wyciągnęli z gromadki jakąś staruszkę, kilkuletnią dziewczynkę i Apolinarę. Wielki, skośnooki kałmuk szarpnął też za ramię Wandzię, ale Zosia trzymała mocno.

Job twoju mać

— zaklął tylko i wraz z innymi zaczął zaganiać kobiety w stronę piwnicy. Piwnica? Dlaczego akurat piwnica? Czy miała być ich tymczasowym aresztem? Ale przecież dom płonął. Za kilka godzin się zawali. O co więc chodzi? Omal nie upadła na wąskich i ciemnych schodkach prowadzących w dół. Wraz z innymi przeszła przez drzwi, stanęła w korytarzu. I wtedy zrozumiała. Inni esesmani już tam na nie czekali. Pijani, rozchełstani, zaczęli wciągać kobiety pojedynczo do wyważonych, piwnicznych klitek. Pod niskim stropem zaczął wibrować, przybierać na sile ich krzyk. Tak jak wtedy, w Radości, kiedy do niej strzelali, poczuła jak serce podchodzi jej do gardła. Jak nogi stają się ciężkie, obce. Przez sekundę miała nawet ochotę osunąć się na ziemię i czekać, co będzie. Bo przecież z tej piwnicy nie było ucieczki… Nagle, w chwili krótkiej jak błysk, przypomniała, że nie ma racji. Przecież wszystkie podziemia sąsiadujących ze sobą kamienic zostały połączone! Ściany przekuto, ziemię wygarnięto – żeby utworzyć ciąg podziemnych schronów pozwalających przemieszczać się wzdłuż ulicy nawet, gdy na zewnątrz sypały się kule i odłamki. Jej ciało sprężyło się do skoku, wzrok wyostrzył, szukając drogi w rozświetlanym jedynie blaskiem płonących na zewnątrz kamienic wnętrzu. I wtedy poczuła na ramieniu łapę.

Pajdu siuda

— kałmuk wyszczerzył do niej zęby, ciągnąc ją w stronę jednej z klitek. Jeszcze bardziej napięła mięśnie. Łapa zacisnęła się mocniej.

Wołodia! A wodki chocziesz?

— zawołał ktoś z drugiej strony korytarza. Wesoły ton tego głosu brzmiał surrealistycznie w tym piekielnym i mrocznym podziemiu. Esesman odwrócił się, wyciągnął drugie ramię w stronę podawanej butelki. Ucisk na ramieniu Zosi zelżał. Teraz albo nigdy. Szarpnęła najmocniej, jak potrafiła. Całym ciałem, w stronę czerwonawego mroku, który powinien skrywać przejście do następnej piwnicy. Trzasnął materiał sukienki, ramię przeszył krótki spazm bólu. Już biegła. Biegła? Leciała, jej stopy prawie nie dotykały ziemi. Gniewny ryk za plecami, brzęk szkła upuszczonej butelki, tupot podkutych butów. Ciaśniej zaplotła ramiona na stężałym ze strachu ciałku córki. Dziura w ścianie była wąska i nierówna, ale przeleciała przez nią jak strzała. Była już w sąsiedniej piwnicy. „Boże, a co jeśli i tu będą esesmani?”. Nie było. Uderzył w nią żar i gęsty dym tlącego się gdzieś węgla. Gorąco było straszne, czuła, że ma tylko sekundy, by się z niego wydostać. Śmignęła więc korytarzem i dopadła następnego przejścia. Wtedy usłyszała za sobą grzmot rzucanych przez tamtych granatów. Grad odłamków zadzwonił o ceglane ściany i stropy, ale ona była już po drugiej stronie kolejnego przejścia. I wciąż biegła. Huk wystrzałów. Raz, dwa, trzy, cztery… Walili w ciemne otwory łączące piwnice. Kule jednak już nie mogły jej dosięgnąć. Nikt nie wybijał przecież tych przejść z geodezyjną precyzją w linii prostej. Kule grzęzły więc w cegłach, ziemi i deskach. Była wolna. Biegła. Następna piwnica i jeszcze następna, aż… Uderzenie zbiło ją z nóg. Koniec przejść! Lita ściana. Trzeba wychodzić na zewnątrz. Ostrożnie, drobiąc po odłamkach gruzu i szkła, wychynęła na ulicę. Pusto, choć dachami przenosił się pożar, a powietrze było wręcz gęste od kul. Serie pocisków szły z prawej i lewej, rykoszetowały o mury kamienic, zasypując ją ceglaną mąką. Nagle, z lewej, stamtąd, skąd uciekła, usłyszała donośny grzmot. Zmiana ciśnienia zatkała jej uszy. Spojrzała. Czołg. A za nim drugi. I jeszcze pancerka. Wtedy zrozumiała. Była w martwej strefie pomiędzy liniami wroga a powstańcami, na których nacierały pancerne monstra. Znowu grzmot. I na twarzy ciepły powiew przelatującego pocisku. A potem wybuch. Gdzieś pod Halą Mirowską, pod którą tak często Apolcia sprzedawała przeszmuglowaną przez nią rąbankę… teraz byli tam nasi. W odpowiedzi na armatnią salwę posłali szkopom kilka bezładnych wystrzałów. Zosia zrozumiała, że dłużej nie może tutaj tkwić. Z chrzęstem gąsienic czołgi sunęły w jej stronę i nic nie mogło ich powstrzymać. Za chwilę więc będą tutaj dirlewangerowcy. Ale, z drugiej strony… Wybiec, tak po prostu, w to utkane z ołowiu i ognia powietrze? Poczuła, że oddycha coraz szybciej i płycej. Bała się, potwornie się bała. Jeszcze raz spojrzała na nadciągające czołgi. I wtedy to zobaczyła. Cywile. Mężczyźni z jej podwórka, a także inni. Szli przed czołgami, chcąc nie chcąc, osłaniając je własnymi ciałami. To dlatego powstańcy tak rzadko strzelali! Ta stalowo–ludzka masa – cywile, pojazdy pancerne, i wreszcie kryjący się za nimi esesmani – nieubłaganie sunęła ku niej. Blisko, coraz bliżej. Z gęstwiny twarzy wyłowiła nawet twarz Macieja. Szedł na przedzie, twarz miał spokojną. Biedak. Nareszcie ktoś mu wydawał rozkazy… Wtedy rzuciła się biegiem. Była tak spięta i nastawiona na działanie. Komórki jej ciała tak głęboko nasączyła adrenalina, że nie czuła nawet ciężaru Wandzi. Znów biegła. Przez gruz i pobojowisko, pomiędzy powykręcanymi blachami leżących tramwajów, oślepiana buchającym z okien ogniem, duszona dymem. Spodziewała się śmierci. Tak, śmierci. Przecież za plecami miała bestię ziejącą z dziesiątek luf. Nie miała szans. Po prostu wybrała szybką śmierć, zamiast powolnego cierpienia. Pomyliła się jednak. Nikt do niej nie strzelał. Dla celowniczych w czołgach była zbyt małym i nieważnym celem, od idących za nimi szkopów oddzielał ją natomiast żywy mur sąsiadów. Biegła. Coraz wolniej, słabiej, potykając się i zataczając.

Tutaj! Proszę pani, tutaj, na Boga! Bo inaczej w końcu panią zastrzelą! Mgła zmęczenia mącąca jej spojrzenie na chwilę się rozproszyła. W drzwiach podziurawionej kulami hali zobaczyła machających do niej mężczyzn. Na ramionach mieli biało–czerwone opaski… Wpadła między nich, osunęła się na kolana. Usłyszała nad sobą wesoły śmiech, na plecach poczuła przyjazne poklepywania, na ustach chłodne dotknięcie podanej w manierce wody.

Rany Julek, jak pragnę skonać! Co za bieg! Morowa z pani dziewczyna. Ale pani szkopom dała dyla!

Była wśród swoich. A potem nadbiegli następni. Ci, którzy urwali się sprzed pełznących czołgów. Ci mieli już gorzej. Powstańcy otrząsnęli się z pierwszego szoku na widok „żywych tarcz” i zaczęli w końcu strzelać. Jasne, celowali nad głowami cywilów. Ale w takich warunkach nie da się mierzyć precyzyjnie…

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.