Kobieta, profesor Uniwersytetu Notre Dame, sędzia Sądu Apelacyjnego okręgu siódmego, matka siódemki dzieci (w tym dwójki adoptowanych z Haiti). Amy Coney Barrett została nominowana przez prezydenta USA na sędzię Sądu Najwyższego w miejsce zmarłej w wieku 87 lat liberałki Ruth Bader Ginsburg. Osiągnęła tym samym szczyt swojej kariery sędziowskiej. Najważniejszy dla każdego sędziego w USA urząd będzie pełnić dożywotnio. Barrett nie tylko jest więc kobietą sukcesu, która przed 50tką osiągnęła szczyt kariery, ale do tego spełniła się w macierzyństwie i małżeństwie. Jeżeli to nie jest kariera godna feministycznego podręcznika, to co nią jest?
Jest to pytanie retoryczne. Dodajmy, że Barrett jest konserwatywną katoliczką i przeciwniczką aborcji, a nominował ją znienawidzony na lewicy prezydent Donald Trump. Nie mieści się więc w agendzie lewicowego feminizmu. A właściwie chodzi o nową falę feminizmu, która skupia się nie tyle na równej płacy i kwestiach równego dostępu do kariery, ile tematach seksualnych i reprodukcyjnych. Wielodzietna, przywiązana do katolickiej moralności, znakomicie wykształcona kobieta zupełnie do tej fali feminizmu nie pasuje i musi zostać przez nią brutalnie odrzucona.
Barrett wypełnia za to wszystkie przykazania Phyllis Schlafly (1924-2016), która swoimi konserwatywnymi „cojones” potrafiła zawstydzić prezydenta Ronalda Raeagan i obu Bushów. Warto obejrzeć znakomity, choć zrobiony z pozycji liberalnej, serial HBO „Miss America”, opowiadający o wojnie Schlafly z drugą falą feminizmu lat 70-tych. Możliwe, że Barrett będzie symboliczną następczynią zmarłej 4 lata temu Schlafly, która niedługo przed śmiercią poparła, ku zdumieniu wielu konserwatystów, Donalda Trumpa.
Nie mam żadnych wątpliwości, że Trump cynicznie upiekł nominacją dla Barrett kilka pieczeni przy jednym ogniu. Prezydent USA nie tylko sięga po elektorat katolicki, który zazwyczaj chętniej głosuje na Demokratów (jedynym prezydentem katolikiem w historii USA był John F. Kennedy), ale kusi też wyborców katolika Joe Bidena. Barrett jest na dodatek konserwatywną katoliczką, co nie zniechęci do niej konserwatywnych ewangelików, stojących za duetem Trump/Pence. Katolicyzm w amerykańskiej polityce ma mocniejszą twarz liberała, jakim jest m.in. Joe Biden.
Trump lubi też działać w głębokim ideologicznym konflikcie, więc tą nominacją może dodatkowo ożywić wieczną w USA fobię wobec katolików, która kiedyś miała wymiar religijny (antypapizm), a dziś wynika ze starcia laicyzmu z chrześcijaństwem. Tym samym może stać się obrońcą katolików, oburzonym dyskryminacją płynącą ze strony lewicy.
Bez względu na to, jaki będzie wynik listopadowych wyborów, Trump pozostawi po pierwszej kadencji Sąd Najwyższy z przewagą konserwatystów (6:3), co w czasie ideologicznej wojny jest nie do przecenienia. Amy Coney Barrett ma dopiero 48 lat, więc będzie kolejne nie lata, ale dekady wpływać na decyzję SN, gdzie wykuwa się kształt norm cywilizacyjnych. Ciekawe będzie też starcie w senackiej komisji sprawiedliwości, która przesłuchiwać będzie Barret. Jedną z przesłuchujących będzie andydatka na wiceprezydentkę USA, Kamala Harris. Przesłuchanie rozegra się w ogniu wyborczej kampanii, więc można się spodziewać scen rodem z …„Miss America”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/519705-kariera-amy-coney-barrett-powinna-byc-wzorem-feminizmu