W zeszłym tygodniu prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski podpisał „formułę Steinmeiera”, która w trwającym konflikcie o Donbas jest niewątpliwie ustępstwem na rzecz Rosji. Oznacza bowiem zgodę na przeprowadzenie wyborów w regionie, nad którym Kijów nie ma żadnej kontroli. Głosowanie ma się odbyć w sytuacji, gdy państwo ukraińskie nie kontroluje tam swojej granicy, a na dodatek w obecności separatystycznej administracji prorosyjskiej oraz pod lufami rosyjskich czołgów.
Jeśli do tego dojdzie, można być pewnym, że wszystkie mandaty zgarną politycy promoskiewscy. Taki scenariusz – połączony ze specjalnym autonomicznym statusem Donbasu – oznaczałby wprowadzenie piątej kolumny Rosji do systemu politycznego Ukrainy. Pociągnęłoby to za sobą realną możliwość blokowania od środka różnych prozachodnich inicjatyw Kijowa.
Poprzedni prezydent Petro Poroszenko nie zgadzał się na podpisanie „formuły Steinmeiera”, ponieważ – jego zdaniem – utrudniłoby to lub nawet zamknęło drogę do integracji ze strukturami zachodnioeuropejskimi, zwłaszcza z NATO i UE. Dlaczego więc zdecydował się na taki krok Wołodymyr Zełenski, za którym stoi układ oligarchiczny na czele z Ihorem Kołomojskim? Czyżby pragnęli oni znaleźć się w rosyjskiej strefie wpływów?
Nic bardziej mylnego. Ukraińskim oligarchom nie marzy się wcale bycie na łasce lub niełasce Kremla. Mogłoby im się wtedy przydarzyć, że trafią na wiele lat do łagru (jak Michaił Chodorkowski), zostaną odnalezieni powieszeni na sznurze we własnej łazience (jak Borys Bieriezowski) lub w najlepszym wypadku salwują się ucieczką do Izraela (jak Władimir Gusinski). Różnica jest bowiem taka, że w Rosji to prezydent decyduje, kto będzie oligarchą, a na Ukrainie to oligarchowie decydują, kto będzie prezydentem.
Nie oznacza to wcale, że tamtejsi oligarchowie palą się do pełnej integracji ich państwa z Zachodem. Musiałoby to bowiem oznaczać otwarcie kraju na kapitał zagraniczny, a to spowodowałoby, że na dłuższą metę w starciu z wielkimi koncernami międzynarodowymi nie mieliby większych szans. Póki to oni ustalają reguły gry, nie mają poważniejszej konkurencji. Gdy przyjmą warunki Brukseli, skończą tak jak większość przedstawicieli biznesu nomenklaturowego z pierwszej setki najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost” sprzed dwudziestu pięciu lat.
Ihor Kołomojski ma pewne doświadczenie w tej sprawie. Przez wiele lat państwo ukraińskie skutecznie blokowało wejście na tamtejszy rynek tanich linii lotniczych WizzAir i Ryanair. Było to na rękę właśnie Kołomojskiemu, który miał własne linie lotnicze AeroSvit, będące niemal monopolistą wśród tanich przewoźników. Wystarczyło jednak, że oligarcha skłócił się z Poroszenką, popadł w niełaskę i musiał uciekać do Izraela, a władze w Kijowie zdecydowały o otwarciu swego nieba dla WizzAira i Ryanaira. Pojawienie się takiej konkurencji dla AeroSvitu oznaczało mocne uderzenie po kieszeni Kołomojskiego.
Z punktu widzenia oligarchów optymalną sytuacją na utrzymanie dominującej roli w państwie jest więc pozostawanie Ukrainy w szarej strefie pomiędzy Wschodem a Zachodem. Wtedy ich interesom nie zagrozi ani dyktatorska władza Kremla, ani nieubłagane procedury Brukseli. Ostatnia decyzja Zełenskiego wzmacnia taki właśnie status ukraińskiego państwa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/468010-ukrainscy-oligarchowie-nie-chca-ani-na-wschod-ani-na-zachod