Swego czasu podczas wspólnego spotkania Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego padły słowa o konieczności „konserwatywnej rewolucji”. Czy jednak taki proces jest możliwy w zsekularyzowanym społeczeństwie? Na jakich fundamentach duchowych i moralnych miałby się bowiem opierać?
Pytania te są ważne w kontekście sytuacji wyznaniowej w państwach naszego regionu. Niedawno opublikowano wyniki badań socjologicznych dotyczących religijności młodzieży (w wieku od 16 do 29 lat) w 21 krajach Europy. Końcowy raport na ten temat jest dziełem dwóch renomowanych uczelni w Wielkiej Brytanii i Francji. Okazuje się, że w Polsce aż 83 proc. młodych ludzi identyfikuje się z religią, głównie z Kościołem katolickim (jest to najwyższy wskaźnik na kontynencie). Na Węgrzech natomiast aż 67 proc. młodzieży nie identyfikuje się z żadną religią (pod względem laicyzacji jest to szósty wynik w Europie).
Zmarły niedawno amerykański socjolog Peter Berger pisał metaforycznie, że Stany Zjednoczone są „społeczeństwem Hindusów rządzonym przez Szwedów”, tzn. religijne społeczeństwo jest tam rządzone przez zlaicyzowane elity. Na Węgrzech jest odwrotnie: elity rządowe są religijne, a ogół społeczeństwa zsekularyzowany.
Nie żyjemy jednak w czasach Konstantyna, Chlodwiga, Mieszka I czy Stefana Wielkiego, kiedy chrzest władcy pociągał za sobą chrystianizację dworu, a następnie poddanych. To nie czasy, gdy jedno słowo władcy zamieniało się w obowiązujące prawo. Pojawia się pytanie: czy dziś ekipa chrześcijan wybrana do władzy przez zsekularyzowane społeczeństwo jest w stanie wpłynąć na mentalność ludzi przy pomocy narzędzi politycznych, jakimi dysponuje demokratyczne państwo, by zwrócić ich bardziej w stronę zasad ewangelicznych? Czy w takich warunkach możliwa jest „konserwatywna rewolucja”?
Podam pewien przykład. 15 marca 2015 roku węgierskie władze zabroniły handlu w niedziele dużym sklepom o powierzchni powyżej 200 metrów kwadratowych. Otwarte mogły być jedynie małe sklepiki osiedlowe, piekarnie, kioski itd. Prawo obowiązywało przez ponad rok i zostało zniesione 12 kwietnia 2016 roku. Dlaczego tak się stało? Otóż większość Węgrów była zdecydowanie przeciwna temu zakazowi. Według różnych sondaży, od 60 do 70 proc. respondentów chciało przywrócenia handlu w niedziele dla hipermarketów. Te nastroje postanowiła wykorzystać postkomunistyczna opozycja. Rozpoczęła starania, by dodać kolejny punkt do zapowiedzianego wówczas referendum. Do pytania o przymusową relokację imigrantów chciano dodać drugie: o handel w niedziele.
Fidesz nie chciał wycofywać się z zakazu. Jak mówił Antal Rogán, ówczesny szef kancelarii premiera, dzięki nowemu prawu średnie i małe sklepy węgierskie przejęły sporą część zysków z handlu niedzielnego, która do tej pory trafiała do zagranicznych sieci. Wszystkie sondaże wskazywały jednak, że w referendum większość Węgrów wypowie się za przywróceniem handlu w niedziele w sklepach wielkopowierzchniowych.
W tej sytuacji Viktor Orbán zastosował „ucieczkę do przodu“. Chcąc uniknąć przegranej w głosowaniu, wycofał się z wprowadzonego przez siebie prawa. Politycy Fideszu nie ukrywali jednak, że robią to jedynie w obliczu niekorzystnych sondaży i prawdopodobnej klęski w powszechnym plebiscycie.
Kluczowe w sprawie okazało się więc nastawienie większości mieszkańców kraju. Przeprowadzone w tym samym czasie przez CBOS badania opinii publicznej w Polsce pokazały odmienne nastawienie obywateli niż na Węgrzech. Okazało się, że 61 proc. respondentów sprzeciwia się handlowi w niedzielę. Ponad pół miliona osób podpisało się też pod obywatelskim projektem ustawy o ograniczeniu tej praktyki na wzór Niemiec czy Austrii.
Podobnie jest w sprawie aborcji. Konstytucja, która weszła w życie 1 stycznia 2012 roku, zawiera bowiem zapis o ochronie życia ludzkiego od momentu poczęcia do naturalnej śmierci. Jednocześnie na Węgrzech nadal obowiązuje pochodząca jeszcze z czasów komunistycznych ustawa o dopuszczalności aborcji z przyczyn społecznych, czyli de facto na życzenie. To prawo od ponad sześciu lat powinno zostać uznane za niekonstytucyjne, a jednak nadal funkcjonuje. Dlaczego?
Znów kluczowe okazuje się nastawienie społeczne. Z badań socjologicznych wynika, że aż 60 proc. węgierskiego społeczeństwa popiera aborcję na życzenie, a tylko 17 proc. jest jej przeciwnych. Nawet jednak wśród tych ostatnich większość opowiada się za dopuszczalnością aborcji z powodów eugenicznych. Poza tym aż 20 proc. Węgrów uważa, iż prawo do życia powinno obowiązywać dopiero od momentu urodzin, a więc jest dla nich do przyjęcia aborcja nawet w dziewiątym miesiącu ciąży.
Z moich rozmów z czołowymi politykami Fideszu wynika, że – ich zdaniem – próba wyegzekwowania zapisów konstytucji mogłaby się zakończyć, z powodu dominującego nastawienia społecznego, efektem odwrotnym od zamierzonego. Pierwszym krokiem powinna być więc zmiana mentalności.
Inaczej jest w Polsce, gdzie obowiązujące prawo pozostaje zakorzenione w konsensusie społecznym. Zakaz aborcji na życzenie popiera większość obywateli. Mało tego, gdyby uchwalono nowelizację ustawy o ochronie życia nienarodzonych z 1993 roku – poprzez wprowadzenie do niej zakazu aborcji eugenicznej – to miałaby ona szansę na akceptację większości obywateli. Potrzebna jest jednak wola polityczna. Na Węgrzech branie w ogóle takich scenariuszy pod uwagę jest nie do pomyślenia.
Powoływanie się na niekorzystne nastroje społeczne często bywa jednak usprawiedliwieniem własnej bierności. Czy politycy w Budapeszcie nie traktują tego jako zasłony, która pozwala im nic nie robić? By odpowiedzieć na to pytanie, należy sięgnąć do statystyk. W 2017 roku liczba aborcji na Węgrzech okazała się najmniejsza od roku 1953, gdy zalegalizowano ten proceder. Od czasu, gdy Fidesz objął władzę w 2010 roku, ich wskaźnik spadł aż o 23 proc.
Zdaniem ministra zasobów ludzkich Zoltána Baloga (nota bene kalwińskiego pastora), ów trend jest wynikiem przemian w mentalności Węgrów, które wspierane są m.in. przez takie akcje, jak np. kampania społeczna wychodząca naprzeciw problemom małżeństw bezdzietnych i proponująca adopcję zamiast aborcji. Co znamienne, kampania wywołała protest Brukseli, która nakazała Budapesztowi oddać wydatkowane na ten cel środki unijne, ponieważ – zdaniem eurobiurokratów – organizatorzy, zachęcając do adopcji, pogwałcili prawa kobiet.
Te przykłady pokazują dylematy, przed jakimi stoją dziś wierzące elity rządowe w niewierzącym społeczeństwie. W tej sytuacji zamiast „konserwatywnej rewolucji” sukcesem będzie powolna, stopniowa, „konserwatywna ewolucja”. Bez odrodzenia duchowego, zakorzenionego w religii, na dłuższą metę okaże się ona jednak niemożliwa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/391373-czy-mozliwa-jest-konserwatywna-rewolucja-w-kraju-szwedow-rzadzonym-przez-hindusow