Po porażce w wyborach do Białego Domu i Kongresu w obozie demokratów w USA rozpoczęła się dyskusja nad dalszym kierunkiem rozwoju partii, w której od dawna widoczny jest dryf na lewo. Poważna różnica zdań zaistniała zwłaszcza między dwójką przegranych w wyścigu prezydenckim: Bernie Sandersem i Hillary Clinton. Ich spór nazwać można sporem między starą a nową lewicą.
Zaczęło się od oświadczenia Sandersa, który stwierdził, że demokraci powinni rozszerzyć swą bazę społeczną i zrezygnować z drugorzędnych postulatów programowych, które odstraszają od nich potencjalnych wyborców. Takim elementem jest dla niego np. kwestia aborcji. Jego zdaniem partia musi być otwarta także na polityków, którzy zdecydowanie walczą o ochronę życia nienarodzonych. Najważniejsze bowiem – według niego – są kwestie sprawiedliwości społecznej, reform socjalnych, praw związkowych, powszechnego ubezpieczenia etc.
Kilka miesięcy temu podobne stanowisko na łamach „New York Times” zaprezentował profesor teologii Thomas Groome w tekście pt. „Żeby wygrać ponownie, demokraci muszą przestać być partią aborcyjną”. Autor dowodził, że w społeczeństwie amerykańskim jest bardzo wiele osób, dla których kwestia ochrony życia jest sprawą fundamentalną i nigdy nie zagłosują na partię demokratyczną tylko z jednego powodu – że ugrupowanie to uczyniło legalną aborcję jednym z najważniejszych punktów swojego programu.
Groome pisał, iż z tego powodu Clinton straciła 7 proc. głosów katolickiego elektoratu, które zadecydowały o jej ostatecznej porażce (wśród białych katolików był to nawet wyższy odsetek – 23 proc.). Kluczowa dla końcowego wyniku okazała się zwłaszcza przegrana w takich stanach, jak Pensylwania, Wisconsin i Michigan. Katolickich wyborców nie odstraszył – jak pisał autor – „brak szacunku Trumpa dla kobiet, jego rasizm, seksizm i ksenofobia”, ponieważ silniejszy był sprzeciw wobec aborcji.
Do Hillary Clinton jednak te argumenty nie docierają. Utrzymuje ona twardo, że dostępność do aborcji na życzenie jest fundamentalnym prawem człowieka i nie podlega żadnym negocjacjom. Jej zdaniem podatnicy mają wręcz obowiązek finansowania tego typu praktyk. W swej wydanej ostatnio książce pt. „Co się stało”, w której analizowała przyczyny swej przegranej, nazwała nawet aborcję na życzenie wprost świętością („sacrosanct”). Z tej perspektywy widać, jak wyglądałaby prezydentura Hillary Clinton, gdyby wygrała ona wybory. Donald Trump, choć daleko mu do wzorca cnót chrześcijańskich, walczy jednak z aborcją za pomocą dostępnych mu środków.
Według Hillary Clinton, demokraci mogą się zgodzić jedynie na promowanie polityków, którzy osobiście są przeciwni aborcji, lecz publicznie zawsze będą o nią walczyć. Jako przykład podała Tima Kaine’a. Senator z Wirginii deklaruje się jako żarliwy katolik, który całym sobą sprzeciwia się zabijaniu dzieci nienarodzonych, ale jako odpowiedzialny polityk nie może głosować inaczej niż popierając dostępność aborcji na życzenie oraz jej finansowanie ze środków publicznych.
Którą drogą podąży partia demokratyczna: Sandersa czy Clinton? A którą drogą katoliccy politycy: Marco Rubio czy Tima Kaine’a?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/357764-czy-partia-demokratyczna-w-usa-przestanie-byc-partia-proaborcyjna