Niektórzy odbiorą zapewne tytuł, jako ocenę ideologii, które na siłę próbuje Bruksela wtłoczyć w świadomość Polaków. Nie pomijając żadnej okazji do ekonomicznego szantażu, przekłamań naszych dążeń, prób ośmieszenia przy pomocy kłamstw. Zarówno dotyczących spraw bieżących, jak i historii. Każdy jako tako rozgarnięty może wyliczyć tu wiele przykładów, więc w sferze ideologii jest podobnie, jak podczas wymiany towarowej.
Wygląda jednak na to, że miarka się przebrała, czyli enough is eunogh, patience has run out. Rozmaite instytucje zajmujące się jakością sprzedawanych wyrobów na terenie krajów tzw. Europy Środkowo – Wschodniej raz po raz alarmują, że państwa, które wcześniej wstąpiły do Unii, szczególnie te ekonomicznie najmocniejsze, traktują Czechy, Słowację, Węgry, Polskę, Rumunię, Bułgarię, a pewnie także Litwę, Łotwę i Estonię, jako rynek co najmniej drugiej kategorii. Można zatem napełniać go nie tylko towarem jakościowo gorszym, ale też dyktować mu wyższe ceny. I nie ma tu żadnego przypadku, ponieważ nie tak dawno jeden z ważnych dyrektorów sieci Tesco przyznał się do stosowania takich praktyk, a reprezentujący inne sieci wprawdzie zaprzeczali dyskryminacji konsumentów zamieszkujących kraje później przyjęte do Unii, ale badania stoją w jawnej sprzeczności z tymi zapewnieniami. I rzecz dotyczy nie tylko artykułów spożywczych, ale i przemysłowych, w szczególności używanych w gospodarstwach domowych. Wszędzie – jak określił parę dni temu wybitny znawca transportu lotniczego – lipa. Już nawet sprzedawcy pralek, lodówek, odkurzaczy, mikserów, żelazek itp. nie ukrywają, że po upływie czasu przewidzianego gwarancją, na zbyt długi okres przydatności tych mechanizmów liczyć nikt nie może. Ten sam towar, przywieziony z Niemiec, Austrii, Francji, czy Wielkiej Brytanii wykazuje się solidniejszą jakością.
Popatrzcie Państwo – kiedyś, w czasach PRL w każdej fabryce wytwarzającej towary mogące konkurować na rynkach zachodnich istniały dwa magazyny wyrobów gotowych. W jednym gromadzono dobra przeznaczone na eksport, w drugim na rynek krajowy. Jeśli gdzieś można było trafić na tzw. odrzut eksportowy, czyli partię towaru zakwestionowaną przez kontrolerów jakości, niektórzy szaleli z radości. Wiele polskich produktów w ogóle nie miało znamion wytwórcy. Po dostarczeniu, na przykład, do Niemiec, Francji, na polskich odkurzaczach z Rzeszowa, czy silnikach elektrycznych z Tarnowa lub Cieszyna pojawiały się emblematy znanych na Zachodzie, tamtejszych marek. Kupowano u nas za kilka, kilkadziesiąt marek, franków lub dolarów, ale po przytwierdzeniu etykiet z miejscowymi producentami sprzęt zyskiwał cenę przynajmniej kilkakrotnie większą. Taki sposób handlu dotyczył przynajmniej połowy polskiego eksportu do państw zachodnich.
Zachód odwrócił do góry nogami tamte obyczaje. Przysyła do nas byle co, ale za to chce zarobić więcej niż u siebie. Ćwiczenia w tym paskudnym fechtunku handlowym, postanowiono przenieść na całą resztę. I stąd właśnie tandeta politycznej myśli, którą na siłę próbuje się wcisnąć nad Wisłą. Skoro byle co, ładnie opakowane da się sprzedać w marketach, to dlaczego nie wciskać ciemnoty w równie fałszywej szkatułce? I wrzeszczeć, że to najwybitniejsze osiągnięcia cywilizowanej Europy. Takie czasy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/346540-unia-wysyla-do-nas-gorsze-sorty-od-dawna-i-bez-wstydu-my-przez-lata-zostawialismy-odrzuty-dla-siebie