Uważam szkołę za okropnie rozwlekłą, uczącą niewiele, choć będącą dużym obciążeniem fizycznym.
Szkoła jest przede wszystkim wielkim marnotrawstwem czasu, ale właściwie na masową skalę nie ma konkurencyjnego systemu, w którym zdobywałoby się wiedzę, rozwijało umysł, kształtowało umiejętności społeczne i uczyło się wspólnotowości oraz altruizmu, choć także i konkurowania. Marnotrawstwo czasu polega na tym, że w dużych klasach i z dziećmi na różnym poziomie nikt nie wykorzystuje efektywnie w szkole nawet jednej piątej spędzanego tam czasu. Ale szkoła to przecież nie tylko nauka, podobnie jak dorośli w pracy nie tylko pracują (przynajmniej w niektórych zawodach). Szkoła to pewien etap i forma życia i gdy trwa, raczej nie myśli się o marnowanym czasie, a ma się wrażenie przeładowania, przemęczenia i przepracowania. Ale też pewnego rodzaju przygody. A dla części dzieci to tylko rutyna. Taka sama jak inne rutynowe czynności. Dopiero z perspektywy wyższegoetapu edukacji ten wcześniejszy wydaje się dziecinny, naiwny, mało użyteczny, nieefektywny.
To oczywiste, że szkoła nie może być nastawiona tylko na uczniów wybitnych, bo pozostali niczego by się nie nauczyli, nawet kwestii całkiem elementarnych. Oczywiste jest też to, że nauczyciele są i wybitni, i tacy, którzy sami niewiele potrafią i wiedzą, więc dzieciakom tylko szkodzą. Ale tak jest właściwie w każdym zawodzie, tylko szkoła jest miejscem bardziej wrażliwym na błędy. Podobnie jak szpital. Jestem pewien, że dla sporej grupy dzieci byłoby możliwe, i to bez strat, ściśniecie ośmioletniej nauki w podstawówce do lat pięciu, ale nie wiem jak jedenasto-, dwunastolatki zniosłyby stratus licealisty, także w sensie społecznym, w sensie dojrzałości. Podobnie można sobie wyobrazić ściśnięcie nauki w liceum, ale trudno przewidzieć społeczne konsekwencje. Zwykle przy takiej okazji mówi się o tym, żeby niepotrzebnie nie skracać dzieciństwa z wszystkimi jego prawami, bo możemy mieć dorosłych, którym ten brak dzieciństwa wyjdzie bokiem w postaci różnych nieprzystosowań.
Biorąc pod uwagę wszystkie zastrzeżenia, uważam szkołę za okropnie rozwlekłą, uczącą niewiele, choć będącą dużym obciążeniem fizycznym. To niewiele oznacza przede wszystkim złe metody, szczególnie w nauczaniu przedmiotów ścisłych. Na danym etapie edukacji dzieci właściwie nie mają pojęcia, czemu służą konkretne matematyczne metody, rachunki i pojęcia, jak abstrakcyjny świat matematyki ma się do rzeczywistości. W efekcie bardzo prosta i na wskroś logiczna dyscyplina jest postrzegana jako skomplikowana i bardzo różniąca się od wszystkich innych dziedzin. Skutkiem tego jest odrzucenie matematyki przez dużą część dzieci – jako niezrozumiałej i właściwie życiowo niepotrzebnej. Często uczniowie i ich rodzice pocieszają się, że widocznie są z natury humanistami, co jest kompletną bzdurą i łatwym usprawiedliwieniem. Zbyt łatwym. Ktoś, kto nie rozumie matematyki, nie staje się automatycznie humanistą. Raczej jest po prostu nieukiem – jak nieprzyjemnie by to brzmiało.
Gdy chodzi o tzw. humanistów, to nabywane w szkole umiejętności często nie są żadnym korpusem wiedzy humanistycznej, lecz zestawem dość przypadkowych informacji i fatalnego stylu, w jakim się je potem wybiórczo powtarza. Dominujące w szkole formy wypowiadania się (przede wszystkim pisemnego) są infantylne, mocno psychologiczne (i to w duchu tzw. psychologii zlewozmywakowej), nielogiczne i eksponujące bezkształtną pulpę językową. Formy są niepotrzebnie długie, bo przez dużą objętość niczego się nie poprawia, lecz raczej popada w jeszcze większe wodolejstwo i stylistyczne bezhołowie. W efekcie nie nabywa się świadomości różnych form językowych, język traktuje się niemiłosiernie płasko. Dorośli po takim kształceniu nie potrafią w kilku zdaniach opisać sensownieżadnej sytuacji, zdarzenia czy procesu, czyli zachowując hierarchię ważności i odcedzając trywializmy orazinfantylne, kiczowate ozdobniki od istotnej treści. Właśnie efekty nauki szkolnej u dorosłych przekonują, że jest ona dla wielu stratą czasu albo wręcz jest szkodliwa, bo uczy wyłącznie nieadekwatnych form i banalnych treści. Albo jeszcze gorzej – uczy bezkrytycznego pochłaniania i powtarzania treści głupich i głupszych, nastawionych na bezrefleksyjnych, mało krytycznych odbiorców.
W szkole spędzamy mnóstwo czasu, szczególnie wtedy, gdy kształcimy się co najmniej do zdobycia tytułu magistra. I studia, wbrew różnym przeświadczeniom, wcale nie są wolne od wad podstawówki czy liceum. A nawet te wady wywołują bardziej opłakane skutki, bo osoby ozdobione dyplomem magistra bywają przekonane, że uzyskały w ten sposób jakiś obiektywnie wartościowy certyfikat. Ale na początku września nie o studia chodzi, lecz o niższe etapy edukacji. I one rzeczywiście są niższe, choć obiektywnie wcale tak być nie musi. Ta elementarna wiedza i umiejętności mogą być byle jakie i przeważnie są, ale mogą być też wartościowe. Tyle że rzadko takie są. Właśnie dlatego, że na „niższych” etapach edukacji zakłada się naprawienie zaniechań i błędów na tych wyższych. Ale to bardzo rzadko następuje. Przeciwnie, przeważnie zaniechania i błędy się powielają i utrwalają. A w szkole jest dość czasu na zadbanie o nauczenie nawet mniejszej liczby umiejętności, ale porządnie. Próbuje się uczyć wielu umiejętności i ogromną większość dyletancko. Potem można wspominać szkołę jako miłą przygodę, ale do przeżywania ciekawych przygód szkoła nie jest wcale potrzebna. W tym, w czym jest potrzebna, okazuje się mało efektywna. Marnując mnóstwo czasu. I, co ciekawe, nikt się tym specjalnie nie przejmuje, choć istotą szkoły efektywne wykorzystanie czasu, a nie jego przeciekanie przez palce.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/410616-kilka-zrzedliwych-uwag-o-edukacji