Reforma edukacji i sama edukacja to dziś pole bezwzględnej ideologicznej wojny. Ujawnione podstawy programowe i spis lektur są atakowane przez środowiska opozycyjne w taki sam sposób jak cała reszta. W tym przypadku stosuje się niezmiennie schemat: PiS chce szkoły anachronicznej, nudnej, spoglądającej wstecz.
A przecież w nowej ośmioklasowej szkole podstawowej lektury są instrumentem nauczania historii literatury, nawet bardziej niż w starej, sześcioklasowej. Sięganie w przeszłość to w takim przypadku oczywistość.
Krytycy zresztą rzadko kiedy potrafią wskazać, których konkretnie dzieł by się pozbyli. „Pana Tadeusza”? „Zemsty”? „W pustyni i w puszczy”?„Quo Vadis”? „Kamieni na szaniec”. Pada czasem przykład „Siłaczki”, jako książki odrobinę zbyt archaicznej – choć to przecież skądinąd postępowy, rozdrapujący polskie rany Żeromski.
Jestem zwolennikiem kanonu lektur, i to z wielu powodów. Nawet nie tylko patriotycznych i obywatelskich, choć one także mają wielkie znaczenie. Gdzie formować Polaka i polskiego obywatela jak nie w szkole?
Ale jest i inna przyczyna, dla której chciałbym aby szkoła oglądała się wstecz. Mam wrażenie, że dzieci są od pierwszych lat napełniane przekonaniem, jakoby cały świat wyglądał zawsze tak samo. A w ramach „tego samego” był zawsze przestrzenią głównie dla stosunkowo prostego, a czasem prostackiego języka popkultury.
Przekonują o tym już filmy dla dzieci. Kiedyś służyły pokazywaniu innych światów. Dziś od dobranocek począwszy, aż po „Shreka”, upewniają dziecko, że zawsze był jeden język i jedno podejście do rzeczywistości. Ten determinizm warto przełamać. Szkoła nie musi się nikomu podlizywać. Powinna mieć swoją patynę, bo ta patyna gwarantuje zdrowy dystans i zrozumienie świata.
Czy więc krytycy nie mają nawet odrobiny racji? Lekceważę ekspertów wzywanych tabunami przez „Wyborczą” aby dowieść jednej tezy. Ale istotnie zwłaszcza w początkowych klasach lektury powinny służyć także samemu zaciekawianiu światem książki. Oni muszą tam przynajmniej częściowo odkrywać w nich siebie .
I tu mam wątpliwość, czy wykorzystano do końca możliwości skorzystania z dorobku pisarzy opowiadających różnorodne ciekawe historie. Przykładowo: „Mikołajek” – bardzo dobrze. „Hobbit” – jeszcze lepiej – to akurat stare, ale znane z kina.
Ale czy lektura dla klasy V „Czarne stopy” Seweryny Szmaglewskiej, o harcerzach z lat bodaj jeszcze 50. prowadzących swoje śledztwo na Mazurach, to ideał powieści wprowadzającej w rzeczywistość? Zwłaszcza gdy atrakcyjniejsze, choć też już niemłode tytuły są na listach uzupełniających, jak „Sposób na Alcybiadesa, albo Małgorzata Musierowicz. A w VII klasie nawet Hemingway i kryminał Agaty Christie.
Co mogłoby się znaleźć jeszcze, i to na liście głównej? Niekoniecznie „Harry Potter”, choć sam go lubię i nie uważam za coś szkodliwego. Ale też niekoniecznie przede wszystkim lektury z czasów szkolnych autorów programu. Ja pamiętam „Czarne stopy” z własnej podstawówki, ale czego to ma dowodzić?
To nie jest żaden generalny wyrok na ten zestaw, zwłaszcza że już spotkałem się także z krytykami z pozycji konserwatywnych, którzy na dokładkę sypią kolejnymi tytułami, których „zabrakło”. To akurat droga donikąd. Ale gdyby się znalazła recepta na równowagę między tym co potrzebne i ważne, a tym co atrakcyjne i współczesne.
A „Pana Tadeusza” jak najwięcej, łącznie z uczeniem się wierszy na pamięć! Nota bene brak mi też, tu ja zmienię się na moment w pełnego pretensji erudytę, większej liczby dramatów. Ja bym już w podstawówce próbował rozwijać w dzieciach kulturę teatralną - szkolnymi przedstawieniami, na wzór anglosaski. To może moja największa prywatna pretensja.
Paradoks polega na tym, że w atmosferze wojny totalnej konsultacje, na które minister Zalewska się powołuje, stają się fikcją. Ostrzał totalny nie zachęca do dyskusji serio. A szkoda, bo choć kierunek generalnie słuszny, to zasługuje na poprawki, jeśli chcemy traktować szkolny program poważnie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/318035-szkola-powinna-sie-ogladac-wstecz-po-to-jest-uwagi-o-szkolnych-lekturach