Wojna z wyborami to najświętszy obowiązek każdego demokraty, a tym bardziej tego o szczerze zamordystycznych poglądach.
Demokratyczna Europa nie zna takiego przypadku, żeby największym wrogiem demokracji były wybory. A takim wrogiem uczyniła wybory opozycja w Polsce. I to cała opozycja parlamentarna, wybrana w demokratycznych wyborach. Po 1989 r. nie zdarzyło się, niezależnie od tego, kto sprawował władzę, żeby sam zamiar organizowania wyborów był uznawany za zło, a nawet zbrodnię. A robienie wszystkiego, żeby do wyborów nie doszło jest największym dobrem, a wręcz heroizmem. Nie ma większego grzechu niż zaniechanie w przedstawianiu wyborów jako czegoś strasznego, apokaliptycznego i śmiercionośnego.
Szczególnie groteskowo wygląda szkalowanie wyborów w popiskiwaniu Szymona Hołowni, który odkąd przestał prowadzić kampanię, dopiero zaczął ją prowadzić. I stara się, bidulek, jak może, żeby ktoś go dostrzegł, żeby zechciał tych jego popiskiwań wysłuchać. Bo czuje się taki niedoceniony, a tak się stara: nie ma chyba takiego banału, którego by jeszcze nie wypowiedział, nie ma takiej śmieszności, której by nie popełnił. Byleby nie doszło do wyborów, które przecież tak bardzo chciałby wygrać, ale przecież nie może popełnić wyborczej zbrodni, chyba żeby wygrał. Wybory są bowiem zbrodnią tylko dlatego, że Hołownia nie ma w nich żadnych szans. Ale nie ma ich dlatego, że są zbrodnią, a nie z tego powodu, iż jest tak odbierany jako przyszły prezydent, jak Kazimierz Marcinkiewicz jako przyszły papież.
Afronty Budki
O Małgorzacie Kidawie-Błońskiej i jej walce z wyborami nie ma co pisać, bo kandydatka PO (KO) to одна большая ошибка, także w kwestii wyborów. Ale to nie upoważnia przewodniczącego PO Borysa Budki, żeby czynić jej nieustannie afronty, a wręcz traktować jak kukiełkę, której trzeba podpowiadać, jakie dwa zdania ma akurat powiedzieć, co można było zobaczyć i usłyszeć 5 kwietnia 2020 r. Tak się nie godzi, nawet gdy chodzi o wyszydzenie i obrzydzenie wyborów jako zakały demokracji. Tym bardziej się nie godzi, że przy okazji obrzydza się świętą konstytucję z 1997 r., w której obronie cierpiało na ulicach polskich miast i wsi ze 200 mln demokratów z Władysławem Frasyniukiem na czele. No bo takie obrzydzanie konstytucji może sprawić nie tylko to, że Lech Wałęsa przestanie rozumieć, po co nosi koszulki z napisem „OTUA”, ale wręcz może mu się pomieszać w głowie to wszystko, co już mu się uspokoiło po poprzednim pomieszaniu.
Biedroń i Kosiniak-Kamysz nienawidzą wyborów
Szczerze wyborów nienawidzą Władysław Kosiniak-Kamysz i Robert Biedroń. Jest to nienawiść czystej, komsomolskiej miary, tchnąca szczerością i zapałem. A szczery komsomolec nie może brać udziału w czymś tak obrzydliwym jak wybory, nawet gdy jest jednym z tych nielicznych, których te wybory najbardziej dotyczą. Ale nie będą uczestniczyć w takim ohydztwie, choć przecież wygraliby je w cuglach (co do klapek – toczą się dyskusje), to znaczy w pierwszej rundzie, a może nawet w rundzie zerowej.
Przy liderach PSL oraz Wiosny Krzysztof Bosak z Konfederacji to uosobienie umiaru, skoro on nie cierpi wyborów tylko impulsowo. Nie podobają mu się wybory korespondencyjne (państwo im nie podoła, a Konfederacji, która by podołała nikt ich nie powierzy) i przedłużenie kadencji Andrzeja Dudy o 2 lata. Tylko przy urnie w sierpniu, wrześniu lub październiku 2020 r. Krzysztof Bosak może wygrać. W konstytucyjnym terminie wybory są niewygrywalne, dlatego są okropne. Za 4 miesiące już będą wygrywalne i ładne, a za 6 miesięcy to nawet przepiękne.
Absolutnie nie jest prawdą, że w konstytucyjnym terminie wybory są złe, gdyż w miarę rozwoju kampanii (jeszcze przed obostrzeniami i zakazami) kandydaci opozycji systematycznie tracili zamiast zyskiwać. Oni zyskiwali i dopiero wtedy, gdy wysforowali się na czoło wyścigu, dostrzegli odrażająca twarz wyborów 10 maja 2020 r. Jest zupełna potwarzą, że wybory w terminie konstytucyjnym stały się złe, gdy opozycja uświadomiła sobie, że jej kandydaci nie są w stanie ich wygrać. Tym bardziej nie jest prawdą, że dopiero wtedy pojawiła się narracja o ochronie życia i zdrowia i czasowej nieważności ani konstytucyjnych terminów, ani samej konstytucji, ani wyborów jako najważniejszego aktu demokracji.
Żeby nie wypaść z klimatu groteski, trzeba zauważyć, iż przeciw wyborom są przede wszystkim ci, którzy przez lata oskarżali obecnie rządzących o różne próby manipulowania wyborami, choć nikt nie zrobił dla transparentności wyborów w Polsce więcej niż obecna władza. Nigdy wcześniej nie było tak mało głosów nieważnych i tak mało uzasadnionych protestów wyborczych jak po 2015 r. A jeszcze trzeba pamiętać, że PKW i GIODO były przeciw powszechnemu monitoringowi wszystkich etapów procesu wyborczego, co jeszcze bardziej umacniałoby transparentność i uczciwość wyborów.No i nigdy za rządów zjednoczonej prawicy nie było takich cudów przy urnach, jak w wyborach samorządowych w 2014 r., czyli za rządów koalicji PO-PSL.
Choć walka z wolnymi i organizowanymi w konstytucyjnym terminie wyborami powinna być największym przestępstwem przeciwko demokracji, przez opozycję w Polsce i jej zagranicznych pomocników zostało to uznane za akt obrony demokracji. Opozycyjni kandydaci wygraliby te wybory z palcem w nosie (albo w tym drugim), ale nie mogą uczestniczyć w zbrodni i ohydzie. Dlatego walka z wyborami to najświętszy obowiązek każdego demokraty, a tym bardziej tego o szczerze zamordystycznych poglądach.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/494842-kandydaci-opozycji-wygraliby-wybory-ale-nie-chca