Za prof. Nalaskowskim powinni ujmować się nie tylko prawicowcy, konserwatyści, pisowcy, et consortes, ale przede wszystkim ludzie, dla których wolność słowa ma znaczenie. Niestety linia sporu w tej sprawie idzie zgodnie z barykadą ustawioną przez dwa naparzające się plemiona.
Zamiast rozmowy o wartościach wspólnych dla wszystkich, od lewa do prawa, mamy naparzankę dwóch zwaśnionych grup. Jedni oczekują wyrzucenia z uniwersytetu prof. Aleksandra Nalaskowskiego za krwiożerczą homofobię, inni odbijają piłeczkę i podobne środki sugerują pod adresem prof. Joanny Senyszyn. Tymczasem uniwersytet powinien być sferą wymiany opinii, często diametralnie różnych. To nie partia, w której poszczególni członkowie muszą głosić poglądy zgodne z linią partii.
Na uczelniach wyższych powinno być miejsce i dla prof. Nalaskowskiego, i dla prof. Senyszyn. To dorobek i konsekwencje powinny odgrywać kluczową rolę, a nie takie czy inne poglądy.
Tak się jednak składa, że środowiska przyznające się do liberalnej etykietki w swojej politpoprawnej pryncypialności zachowują iście czekistowską czujność. Zamiast pielęgnować forum wymiany myśli, chętnie przykładają rękę do eliminowania innego światopoglądu. Tylko co to ma, do jasnej cholery, wspólnego z wolnością?
Moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka. Zrozumiałe byłoby izolowanie Nalaskowskiego, gdyby nawoływał do prześladowań grup religijnych, etnicznych czy też mniejszości seksualnych. Tymczasem pedagog w prywatnym medium opisał swoje własne odczucia. Nie ma do tego prawa? W imię czego miałby powstrzymywać się od wyrażania swojego zdania? Wyimaginowanej linii uniwersyteckiej? Środowiskowej? Jakiej?!
Liberalne sztandary znów czerwienieją. Ze wstydu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/464147-sprawa-prof-nalaskowskiego-to-spor-o-wolnosc-slowa