Kiedy prawicowy czytelnik lubi się pośmiać/toczyć bekę/podrzeć łacha (niepotrzebne skreślić w zależności od wieku odbiorcy) z oponentów swoich ulubieńców, natychmiast serwuje mu się polityka na aucie, który albo jest stawiany w roli autorytetu, albo zdążył przyzwyczaić nas do obecności w programach publicystycznych czołowych stacji informacyjnych. Najczęściej w tej roli występują Lech Wałęsa i Kazimierz Marcinkiewicz.
Były prezydent i były premier – to brzmi dumnie. A że jeden i drugi, z różnych względów, zdążył zejść z już powstałych lub wyimaginowanych cokołów w dość groteskowym stylu, to i autoparodia staje się wdzięcznym tematem wszelakich „yaycowań”. Wałęsa wciąga internautów w meandry swoich myśli, które w ostatni latach serwuje bez pomocy wprawnych pośredników. Marcinkiewicz – głównie za sprawą perypetii osobistych i wolty ideowej – jawi się jako emerytowany polityk w krótkich majtkach. Śmieją się starzy, śmieją się młodzi. Ot, jeden pocieszny dziadek klepie coś trzy po trzy, drugi – zabawny wujek po kryzysie wieku średniego sili się na strojenie poważnych min nieprzystających do butów, jakie uszyła mu była żona (a może on sam?). Tak czy inaczej jest wesoło.
Ja jednak zepsuję humor co niektórym, bo jakoś utrwalanie sielanki nie leży w naturze pismaka. Czy Wałęsa i Marcinkiewicz pojawili się na scenie politycznej jako samodzielne byty będące emanacją III RP? No nie. Ktoś wymyślił, że powinni odegrać określoną rolę. Ktoś wywindował ich na świecznik. Ktoś przyczynił się do tego, że znaleźli się w pierwszej lidze polskiej polityki. Czy wtedy nikt nie widział, że zwyczajnie brakuje im papierów do powierzonych ról? Nie, wtedy to było zupełnie drugorzędne.
Po co to piszę? Ku przestrodze. Utylitaryzm w sprawach personalnych, zwłaszcza gdy chodzi o najwyższe stanowiska państwowe bywa zdradliwy. Nie wszystko jest w stanie przykryć sprawny PR.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/452974-lech-walesa-i-kazimierz-marcinkiewicz-nie-wzieli-sie-znikad