Niedzielne wybory prezydenta Rzeszowa niespodzianki nie przyniosły. Wygrał je, już po raz piąty, dotychczasowy włodarz miasta, najstarszy w Polsce, 78-letni Tadeusz Ferenc, pokonując posła PiS Wojciecha Buczaka 64:28 (po zsumowaniu głosów z 84 na 94 obwody). Warto jednak postawić w tym dniu pytanie, czy Rzeszów wybrał prezydenta na 5 lat, czy tylko na rok. Nie można bowiem być pewnym, że Ferencowi się nie „odwidzi” i nie spróbuje wystartować do parlamentu. Tak jak próbował – tyle że nieskutecznie – w 2011 i 2015 roku.
O nietuzinkowej osobowości Tadeusza Ferenca, który – pomimo istnienia zasady „nie wszystko złoto co się świeci” – jest prezydentem w Rzeszowie powszechnie lubianym, uważanym za świetnego gospodarza i wspieranym przez rzeszowskie media, które nawet nie kryją sympatii do niego, pisałem dwa tygodnie temu w tygodniku „Sieci” w tekście „Czy PiS odbije Rzeszów”. Przypomnę jedynie, że dla mnie kilkunastoletnie rządy obecnego lokatora Ratusza (byłaby to jego piąta kadencja z rzędu) kojarzą się z jednej strony z dbałością o czystość w mieście, z drugiej – z deweloperskim dyktatem i medialnym „odpalaniem” pomysłów na kolejne miejskie inwestycje, z których później niewiele wynika. I nie ma kto prezydentowi tych niezrealizowanych pomysłów (nie tylko legendarnej już kolejki nadziemnej) przypomnieć, bo miejscowe media dawno abdykowały ze swej funkcji kontrolnej wobec włodarza stolicy Podkarpacia.
Chciałbym zwrócić uwagę na inny aspekt tych wyborów, który mnie bardzo niepokoi. A mianowicie, Tadeusz Ferenc już dwukrotnie wykazał się brakiem lojalności wobec mieszkańców Rzeszowa, którzy go wybrali, i po upływie zaledwie roku swojej trzeciej i czwartej kadencji – czyli w 2011 i 2015 roku – postanowił wystartować do Senatu.
Jeśli dostanę się do Senatu, będę mógł pomóc mojemu ukochanemu miastu z innej perspektywy, wcale nie mniej skutecznie. Byłem już posłem, wiem, że znajomości zawiązane w stolicy mają bardzo duże znaczenie. Te, które ja zawarłem podczas pracy w Sejmie procentują do dzisiaj i ja korzystam z nich walcząc o pieniądze dla miasta
— tłumaczył trzy lata temu, dlaczego zdecydował się kandydować do izby wyższej parlamentu.
Ja tego tłumaczenia nie „kupuję”, uważam takie postępowanie prezydenta za – jak napisałem – brak lojalności, ba! za robienie elektoratu w balona. Elektoratu, który – wybierając Ferenca na prezydenta – zawarł z nim kontrakt na cztery (obecnie pięć) lat, a nie na rok. Podobnego zdania, aczkolwiek z innych powodów, byli wyborcy, co zakończyło się dwukrotną porażką Ferenca z kandydatami PiS: w 2011 roku – z Kazimierzem Jaworskim (niedługo po wyborach przeszedł do Solidarnej Polski) i w 2015 – z prof. Aleksandrem Bobko. Przyczyną tych porażek było – jak później komentowano – to, że wielu mieszkańców miasta… nie chciało, by Ferenc przestał być prezydentem, dlatego celowo na niego nie zagłosowało.
Jeden z polityków SLD (partii, do której należy Tadeusz Ferenc), komentując w 2015 roku jego drugą porażkę w wyborach do Senatu, w przypływie szczerości stwierdził:
Oszczędziliśmy w ten sposób pieniądze, i to niemałe, które trzeba by było wydać na wybory uzupełniające, gdyby Ferenc został senatorem.
Czy to życzliwość mediów, czy fakt, że to były jednak porażki wyborcze, sprawiły, że nie roztrząsano tego problemu zbyt głośno. A szkoda, bowiem zasadne jest pytanie, czy urzędujący prezydent miasta powinien narażać podatników na ogromny wydatek związany z koniecznością zorganizowania nowych bezpośrednich wyborów, tylko dlatego, że ma akurat kaprys przeniesienia się na znacznie spokojniejszy, a podobnie płatny fotel w Senacie?
Czy w przyszłym roku w Rzeszowie czeka nas „powtórka z rozrywki”? Współpracujące ze mną wiewiórki, pilnie obserwujące życie polityczne Rzeszowa, nie wykluczają takiej możliwości. Bo niby dlaczego mają wykluczać? Próbował Ferenc dwa razy, może spróbować i trzeci.
Chciałem o to zapytać jego rzecznika, ale nie odbierał telefonu. Zresztą, cóż miałby powiedzieć? Przecież tych plotek nie potwierdzi.
Ciekawą koncepcję wyłożył mi jeden z moich informatorów. Jego zdaniem, w przyszłym roku prawdopodobny jest start Ferenca, ale nie do Senatu, tylko do Sejmu – z listy SLD. Mój rozmówca uważa, że starcie w wyborach do Senatu z kandydatem PiS zakończyłoby się trzecią porażką Ferenca, no chyba żeby PiS „odpuścił” i nie wystawił nikogo, co jest bardzo mało prawdopodobne.
SLD – dowodził mój rozmówca – bardzo potrzebuje powrotu do Sejmu, ale jest na Podkarpaciu bardzo słaby. Kandydowanie Ferenca do izby niższej parlamentu, w której zasiadał już w latach 2001-2002, oznaczałoby pewny mandat. Tyle że do tej pory to raczej SLD chce się bardziej przyznawać do Ferenca niż Ferenc do SLD. Nigdy nie starał się bowiem tych związków eksponować, a wielu głosujących w Rzeszowie w niedzielę musiało być zdziwionych, gdy na obwieszczeniu wyborczym przeczytali, że urzędujący prezydent, ubiegający się o reelekcję, jest członkiem Sojuszu.
Jak będzie, zobaczymy. Ale jeżeli Tadeusz Ferenc w przyszłym roku rzeczywiście ogłosi zamiar kandydowania do którejś z izb parlamentu, pytanie dociekliwego elektoratu o to, jak się czuje narażając podatników na spory wydatek związany z koniecznością zorganizowania wyborów bezpośrednich prezydenta, nie powinno mu dać zasnąć w nocy w czasie kampanii wyborczej.
-
Brudna kampania opozycji! Polecamy najnowszy numer tygodnika „Sieci”.
Kup nasze pismo w kiosku lub skorzystaj z bardzo wygodnej formy e - wydania dostępnej na: http://www.wsieci.pl/prenumerata.html.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/417764-prezydent-rzeszowa-i-senat-do-trzech-razy-sztuka?wersja=mobilna