W arcyciekawym artykule, opublikowanym na łamach „Dziennika – Gazety Prawnej”, Piotr Zaremba opisuje interesujący a (poza USA) niemal nieznany epizod z okresu międzywojennego.
Otóż Franklin Delano Roosevelt popadł w konflikt z Sądem Najwyższym, który blokował kluczowe projekty reform. W amerykańskim systemie – przypomnijmy – sędziowie Sądu Najwyższego są mianowani przez prezydenta, ale potem pełnią swą funkcję dożywotnio (chyba że dany sędzia sam, dobrowolnie, ustąpi ze stanowiska). W danym momencie było oczywiste, że istniejący, w większości antyrooseveltowski skład SN będzie istnieć jeszcze długo.
Roosevelt nie chciał się pogodzić z tą perspektywą, i zareagował pomysłem zmiany ustawodawczej. Zaakceptował i chciał przeforsować projekt, zachowujący dożywotni status sędziów, ale pozwalający prezydentowi na mianowanie sędziego dodatkowego, kiedy któryś z dotychczasowych skończy 70 lat. Innymi słowy stan liczebny SN przestałby być stały. Projekt Roosevelta, dodajmy na marginesie, mi osobiście wydaje się bardzo sensowny; zachowywał rozsądną równowagę między zasadą utrzymania niezależności Sądu Najwyższego od władzy wykonawczej a postulatem wprowadzenia jakiejś formuły, przeciwdziałającej sytuacjom, w których – w sytuacjach, w których nastąpiła zasadnicza zmiana w poglądach większości społeczeństwa - SN stawałby się zbytnim już reliktem przeszłości.
Choć, jak pisze Zaremba, i wtedy i wcześniej wielu amerykańskich polityków, i to z wszystkich stron politycznego spektrum, powątpiewało, czy wydając wyroki sędziowie kierują się czymś więcej niż poglądami politycznymi i interesami swoich środowisk, to forsowany przez Roosevelta projekt wzbudził olbrzymi sprzeciw, i to również w jego partii. Opór był skuteczny, i prezydencka propozycja została utopiona – poprzez odesłanie do komisji. Jak się okazało, na wieczność.
Ale sprawa miała jeszcze inny, bardzo interesujący, aspekt. Otóż sami sędziowie Sądu Najwyższego, z jednej strony otwarcie buntujący się przeciw propozycji nowego prawa i podsycający sprzeciw wobec niego w klasie politycznej, z drugiej strony jednocześnie… zmienili swoją linię orzeczniczą. Zaczęli wydawać wyroki jakby według innej niż dotąd logiki. Przestali blokować prezydenckie projekty.
Co, dodajmy od siebie, jest znaczącym argumentem w toczonych nie tylko w Ameryce lat 30 dyskusjach, dotyczących prawnej możliwości lub niemożliwości dokonywania różnych zmian. Często rzekomo całkowicie niemożliwych właśnie ze względów czysto prawnych…
Narzucają się oczywiście analogie z obecną sytuacją w Polsce. Ale są też ogromne różnice. A przede wszystkim taka: w Ameryce ostatecznie cofnęły się obie strony. Administracja de facto przestała forsować swój projekt; dopuściła do jego rozpłynięcia się w ustawodawczej machinie. Ale ustąpił też Sąd Najwyższy. Zapewne uznawszy, że stanie się symbolem walki z demokratycznie wybranym prezydentem nie leży we własnym interesie Sądu. Zapewne chcąc również zademonstrować, że jego orzecznictwo nie jest motywowane politycznym sprzeciwem wobec reform, przeprowadzanych przez, powtórzmy, demokratycznie wybraną władzę.
W obecnej Polsce trudno to sobie wyobrazić. Zaciekłość konfliktu jest znacznie większa. Ale, i chyba przede wszystkim, w ówczesnej (bo nie w obecnej!) Ameryce nie istniał fenomen odmawiania przez opozycję prawa do rządzenia tym, którzy wygrali wybory. Tymczasem w Polsce takie zjawisko występuje. I to ono kształtuje postawę elit IIIRP, których szpicą są elity sędziowskie.
To zjawisko miało, zresztą, swój odpowiednik po prawicowej stronie, bo trudno nie dostrzec, że w okresie posmoleńskim stosunek formacji IVRP do ówczesnych rządzących, też przecież demokratycznie wybranych, zaczął momentami zbliżać się do sposobu, w jaki traktuje się obcą okupację (nie w znaczeniu oporu zbrojnego oczywiście, tylko odmawiania moralnej prawomocności sprawowania przez nich władzy). Natężenie tego nastawienia było znacznie niższe niż to, z czym mamy do czynienia ze strony obecnej opozycji. Ale przecież to nastawienie istniało.
Myślę o różnicach między Ameryką a Polską, i przypomina mi się, że… właśnie mija rocznica bitwy pod Mątwami z 1666 roku. W tej bitwie zginął niemal cały kwiat polskiego rycerstwa, który wyszedł z Potopu. Polskiej wojskowości pod Mątwami przetrącono kark, i wśród korzeni rozbiorów znajduje się co najmniej jeden, wyrosły z tego ziarna.
Co może najgorsze, większość zabitych nie poległa w boju. Zginęła wymordowana już po jego rozstrzygnięciu. I to wymordowana w jakimś przedziwnym szale. Jan Sobieski, który w wojnach ukraińskich i szwedzkich poznał, wydawałoby się, okrucieństwo aż do granic tego zjawiska, napisał do Marysieńki: „Nie tylko Tatarowie, Kozacy nigdy takiego nie czynili tyraństwa, ale we wszystkich historiach o takim od najgrubszych narodów nikt nie czytał okrucieństwie. Jednego nie najdują ciała, żeby 40 nie miał mieć w sobie razów, bo i po śmierci nad ciałami się pastwili.” Przerażony okrucieństwem był też znany pamiętnikarz, Jan Chryzostom Pasek.
A była to bitwa bratobójcza, między Polakami, zwolennikami Jana Kazimierza i hetmana Lubomirskiego. To w Polakach wybuchła nienawiść, każąca im nie tylko walczyć z rodakami, ale też, w obłąkańczym amoku, mordować ich, już pokonanych.
Nie wydaje mi się, abyśmy obecnie byli mentalnie daleko od Mątw.
W odróżnieniu od Amerykanów z czasów Roosevelta.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/403955-amerykanski-sad-najwyzszy-a-bitwa-pod-matwami