Modne targowisko naturalnej żywności w centrum Warszawy. Do sprzedawcy miodu podchodzi klientka: „Przepraszam, ale czy ten miód jest z jakiejś znanej pasieki?” – dopytuje zaniepokojona.
Sprzedawca zbaraniał, choć do różnych pytań był przyzwyczajony. Dotychczas palmę pierwszeństwa dzierżyło natarczywe nagabywanie w lutym – podkreślmy: w lutym – czy ten miód jest aby na pewno tegoroczny. Tak, szanowna pani, z przebiśniegów, już zdążyliśmy się razem z pszczołami obrobić.
Tym razem jednak zbaraniał. I tu moją tezę, że hipsterstwo zdobywa szczyty, wyśmiał mój guru w tej dziedzinie (wygląda tak zjawiskowo, że tylko cudem ludzie, ubolewając nad losem bezdomnych, nie dają mu nowych kartonów). Jego zdaniem prawdziwy hipster dopytywałby nerwowo, czy aby na pewno pasieka jest nieznana i wtedy by kupił. A tak – zawyrokował mój guru – to nie hipsteriada, to zwykły snobizm.
Nie, dziś nie będzie o snobach. Będzie o warszawiakach, a nie zawsze są to wyrazy równoznaczne. Owszem, pamiętam stary dowcip: Na wczasach w Zakopanem przychodzi baba do lekarza i zaczyna: „Panie doktorze, bo ja jestem z Warszawy i…”. „Tak, wiem, to nieuleczalne”. Złośliwy ten suchar nie jest może autentyczny, lecz świetnie oddaje nastawienie reszty świata do Warszawy. Ale o tym za chwilę.
Chciałem o tym pisać już dawno, kiedy usłyszałem historyjkę o miodzie, ale temat nieoczekiwanie zrobił się polityczny, bo poseł z Krakowa zaatakował ministra z Opola, że ten urodził się poza stolicą. Gdyby Jaki miał trochę oleum w głowie, odpowiedziałby, że Zygmunt III Waza też urodził się poza Warszawą i był słoikiem, więc należałoby go z kolumny strącić i Rafała tam umocować. No, ale to gdyby Jaki miał oleum.
Kpina Trzaskowskiego pokazuje coś, co mnie nigdy w Warszawie nie przestało zadziwiać. Jedyne to bowiem znane mnie miasto, gdzie kryterium tego, czy jesteś jego prawdziwym mieszkańcem, jest z urodzenia. Ba, twój dziad musi być tu urodzony i to – najważniejsze – przed wojną. Po wojnie się nie liczy. Nie chodzi tu o moją osobę, urodzony na Warmii, wychowany na Pomorzu jestem przybłędą i nie pomoże, że dziecięciem będąc, mieszkałem na Woli i mama mnie śpiewała: „Ja jestem chłopak z Woli, a Wola fest dzielnica”. Nie pomoże, bom ze wsi, przepraszam.
W połowie lat 90. pomieszkiwałem za to przez kilka miesięcy w Edynburgu. Pomny warszawskich doświadczeń nie ośmielałem się przedstawiać jako edynburczyk, dopóki nierozumiejący niczego, zirytowany Szkot nie powiedział mnie: „Hej, ale mieszkasz w Edynburgu, więc jesteś edynburczykiem, o co ci chodzi?”. Hm, edynburczykiem może i tak, ale nie warszawiakiem.
Wszystko to jest o tyle zabawne, że Warszawa jak każda stolica przyjmuje i od zawsze przyjmowała ludzi z całego kraju. Zjeżdżali tu dla pieniędzy, sławy, z miłości – ot, normalne ludzkie losy. Ba, Warszawa nie ma – zwłaszcza teraz – tak inkluzywnej tożsamości jak Kraków, tu tylko Piotr Zaremba mówi gwarą (OK, to nie gwara, to praskie naleciałości). Zasadniczo jest jak Nowy Jork, w którym każdy jest skądinąd. Ale nie, coś każe nieustannie sprawdzać rodowody warszawiaków. I tu dochodzimy do serwowanego już dziś suchara. Bo przy całej swej nieszczęsnej ekskluzywności Warszawa jest miastem, w którym każdy Polak ma wuja. No, chyba że ciotkę, ale wszyscy ci wujowie (i ciotki) niebywale wręcz aspirują. Muszą więc być bardziej warszawscy niż Kolumna Zygmunta i Łazienki razem wzięte. Stąd to komiczne podkreślanie pochodzenia i stąd owe kpiny.
A aspiracje? One akurat są stałym elementem naszej tożsamości. Tak jak inżynier Karwowski wieszał na ścianie portret szlacheckiego przodka, tak teraz każdy dziadek był powstańcem warszawskim, babcia sprawiedliwą wśród narodów świata, stryj szałaput skończył jako żołnierz wyklęty, a wnuk – dziennikarz niepokorny.
Felieton Roberta Mazurka ukazał się w numerze 19 tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/394051-hipster-niezlomny-zygmunt-iii-waza-tez-urodzil-sie-poza-warszawa-i-byl-sloikiem