Potrzebne są czasem gesty „pod publiczkę”. To wie każdy kto udziela się przed większym audytorium. Rząd ma z pewnością największą ilość odbiorców, wielokrotnie większą niż najpopularniejsze gwiazdy disco – polo i bardzo dobrze, że ich szanuje. Co więcej, stara się bardziej przypodobać nawet swoim adwersarzom, niż wiernemu elektoratowi. I nie ma w tym nic złego.
Czasem jednak liczy się styl, a tutaj mamy sytuację zdecydowanie niezręczną. Praktycznie od początku lipca ubiegłego roku, kiedy to na kongresie PiS nie zabrała głosu premier Beata Szydło, żyliśmy domysłami i bukmacherskimi rozważaniami, czy jej pozycja nie jest zagrożona.
Potem w związku z kryzysem wywołanym wetami pana prezydenta, też sytuacja nie była naturalna, gdyż zamiast pani premier na pertraktacje do Belwederu udawał się prezes Jarosław Kaczyński. Można to było zrozumieć, ale wywoływało kolejne emocje i domniemania o nadciągającej ruletce kadrowej. Potem doświadczyliśmy trudnych do wyjaśnienia elektoratowi PiS, zmian na stanowisku premiera, a szczególnie odwołania ministra obrony Antoniego Macierewicza. Jakoś jednak udało się tę dosyć ryzykowną operację przeprowadzić i stworzyć nową rzeczywistość z praktycznie dwoma premierami w jednym rządzie.
Znienacka okazało się, że pomimo półrocznej oceny przydatności i ministrów i ma się rozumieć ich współpracowników, dopiero teraz tak naprawdę trzeba przewietrzyć gabinety. Trudno to podważać. W każdej administracji działa prawo Parkinsona i jego reperkusja czyli rozrost biurokracji. Jednak po pierwsze, czemu nie uczyniono tego przy okazji wymiany premiera, a po drugie można to było zrobić dyskretnie, a nie w formule uroczystych odwołań w świetle kamer. Przypomina to za bardzo średniowieczne egzekucje na rynku.
Także zakaz przyznawania premii ministrom można chyba było wprowadzić wewnętrzną dyrektywą. Wiadomo, że miała to być widoczna reakcja na wysokie nagrody, które jeszcze rozdzieliła za zeszły rok premier Beata Szydło. Pieniądze zawsze są łatwym motywem ataku. Jednak nie można się chyba zbyt łatwo poddawać presji totalnej niedyspozycji, gardłującej nieprzyzwoicie, gdyż ich osiągnięcia w ogałacaniu budżetu nie mają sobie równych. Premie dla dobrze pracujących ministrów, tak naprawdę za nie aż takie astronomiczne pensje, nie są niczym bulwersującym. Każdy pracuje dla pieniędzy i członkowie rządu także. Od ich mądrych decyzji wiele zależy, więc lepiej, żeby nie mieli poczucia, że co by nie zrobili, to i tak zawsze dostaną tyle samo. System wynagradzania w tak ważnych instytucjach powinien być motywacyjny, bo to jest w interesie kraju.
Najgorszym jednak wymiarem ostentacyjnie prezentowanych roszad, być może zupełnie niezamierzonym jest swoista ucieczka do przodu. Lepiej mówić o dymisjach w rządzie, niż choćby o braku reakcji tegoż rządu na zachowanie ambasador Izraela podczas marcowych uroczystości na Dworcu Gdańskim. Niestety nie da się tematu napiętych stosunków polsko-izraelskich, zatuszować nawet gestami dobrze widzianymi przez sporą część obywateli. W rzeczywistości rząd będzie rozliczony za te najistotniejsze dla Polski działania, a nie za pudrującą kosmetykę.
Zmniejszenie administracji i cięcie kosztów jest oczywiście słuszną ideą, ale powinno ono być czymś rutynowym, a nie sprzedawanym piarowsko widowiskiem. Tym bardziej gdy zmiany czasem wyglądają jak dokonane na „chybił, trafił”, a czasem są tylko zmianą wizytówki, bez zmiany zakresu obowiązków.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/385638-po-polrocznej-rekonstrukcji-rzadu-mamy-kolejna-mydlana-opere-zwalnianie-wiceministrow