Amerykańska historyczka Anette Gordon-Reed opublikowała na łamach „Foreign Affairs” ważny artykuł „Amerykański grzech pierworodny”, w którym broni praktyki usuwania z miejsc publicznych na Południu USA pomników niegdysiejszych żołnierzy Konfederacji i flag secesjonistów. Nie zgadzam się z nią, choć argumentuje inteligentnie, i trudno zignorować jej wywody.
Gordon-Reed zwraca przede wszystkim uwagę na fakt niemal nieznany w Polsce, zindoktrynowanej przez narrację „Przeminęło z wiatrem” i jej sympatyków, twierdzących iż południowa rebelia tak naprawdę była w mniejszym stopniu związana z obroną niewolnictwa, a w większym – praw stanów oraz tradycyjnego sposobu życia, zagrożonego przez ekspansję industrialnego południa. Otóż liderzy i twórcy Konfederacji najzupełniej świadomie budowali ją na ideologicznej podstawie wiary w genetyczną nierówność ras.
Pomysł, w który często wierzą – czy przynajmniej deklarują, że wierzą – polscy miłośnicy „rycerskiego Południa”, iż gdyby Konfederacji udało się obronić niepodległość, to jej system w odniesieniu do Murzynów łagodniałby i ewoluował w stronę pańszczyzny, nie ma w ogóle oparcia w faktach. I to nie tylko dlatego, że byłoby to sprzeczne z gospodarczym sensem systemu plantacyjnego (wymagającego wielkiego obszaru gospodarstwa rolnego), ale przede wszystkim – z tym, co myśleli na ten temat sami twórcy Konfederacji. Jak postrzegali samą ideę swojego państwa, i po co – w planie ideowym – je budowali.
Rasa grała kluczową rolę w ich myśleniu o społeczeństwie, które chcieli stworzyć
— pisze Amerykanka. I przypomina, że o ile członkowie wcześniejszej generacji założycieli USA, nawet jeśli samemu posiadali niewolników, mieli wobec tego systemu stosunek chwiejny, bywali jego oponentami, nawet jeśli niezbyt konsekwentnymi, i mieli nadzieję że w jakiś sposób, kiedyś, przestanie on istnieć, o tyle ich konfederaccy wnukowie w pełni popierali tę instytucję, która według ich planów miała być wieczna – jako odzwierciedlająca niższość Murzynów. Założycielskie dokumenty Konfederacji określały niewolnictwo jako kamień węgielny tego państwa.
Wiceprezydent Konfederacji, Alexander Stephens, wyłożył to bardzo szczerze kilka tygodni przed bombardowaniem fortu Sumter, które zapoczątkowało wojnę:
Nowa konstytucja na zawsze zakończyła wszystkie wzbudzające niepokój dyskusje dotyczące naszej szczególnej instytucji – niewolnictwa Afrykańczyków, jako prawidłowego statusu Murzynów w naszej cywilizacji. Były one bezpośrednią przyczyną niedawnego zerwania (Unii – PS) i obecnej rewolucji (czyli utworzenia Konfederacji – PS). Jefferson przewidział, że będzie to skała, o którą rozbije się Unia. Miał rację. On sam, i większość twórców dawnej konstytucji (czyli założycieli USA – PS) uważali, że niewolnictwo Afrykanów jest pogwałceniem praw natury, czymś zasadniczo złym – społecznie, moralnie i politycznie. (…) Ten pogląd był jednak zasadniczo błędny. Opierał się na założeniu równości ras. I to był błąd. Nasza nowa forma rządu jest zbudowana na założeniu całkowicie przeciwnym. Jej fundament, jej kamień węgielny opiera się na wielkiej prawdzie że Murzyn nie jest równy białemu; że niewolnictwo, czyli podporządkowanie wyższej rasie, jest jego naturalnym i normalnym stanem.
Wielu współczesnych Amerykanów boleje nad (przejawioną w kwestii niewolnictwa) hipokryzją i słabością generacji założycieli USA
— pisze Gordon-Reed. Podkreśla jednak, że różnica między nimi a twórcami Konfederacji Południa była taka, że ci ostatni w odróżnieniu od tych pierwszych nie przejawiali żadnego wahania, jeśli chodzi o problem i niewolnictwa, i rasy. I to, jej zdaniem, jest rozstrzygający argument na rzecz likwidacji konfederackich upamiętnień. Bo w istocie są to symbole dominacji białych nad czarnymi. A jeśli chodzi o obawę, że po zburzeniu ostatniego pomnika ostatniego Konfederaty przyjdzie pora na np.Waszyngtona i innych założycieli USA, którzy też mieli niewolników, to cóż… takie dylematy i konieczność rozstrzygania takich (czyli dotyczących pytania, gdzie należy zatrzymać rozmaite procesy, by ich nie zabsurdalizować zbytnią konsekwencją) kwestii jest czymś zwykłym w systemie demokratycznym. Nie należy się tego bać. Tym bardziej, że przywódcy Południa byli źli nie tylko dlatego, że mieli niewolników, chcieli ich zachować i wierzyli w nierówność ras, ale również dlatego, iż chcieli rozbić Unię. A tego przecież nie można zarzucić nikomu spośród Ojców-Założycieli Stanów Zjednoczonych, więc, sugeruje Gordon-Reed, ci którzy boją się iż amerykańska lewica zabierze się za strącanie również i ich w otchłań moralnego potępienia nie powinni się tego obawiać.
Nie są to argumenty, które można łatwo zbyć.
Mimo to pozostaję przy swoim zdaniu. I nadal (jak już pisałem na tym portalu) jestem zdecydowanie przeciwny niszczeniu konfederackich upamiętnień. I gdybym był Amerykaninem, protestowałbym czynnie przeciw temu.
Nie tylko dlatego, że nie wierzę w zdroworozsądkową barierę, która miałaby zatrzymać rewolucyjną machinę (Generał Lee do kasacji, ale Waszyngtona zostawiamy). Za usuwaniem konfederackiej symboliki stoi bowiem zbyt czytelny projekt rewolucyjny. Projekt, który nie pozwala zatrzymać się w pół drogi.
Amerykanom, w sensie tradycyjnego białego rdzenia narodu aplikowana jest bowiem operacja neutralizacji - poprzez po grążenie ich w poczuciu winy. To poczucie ma ich sparaliżować jako zbiorowość i uczynić pasywnym obiektem rewolucyjnych zmian. Ma też zestygmatyzować białych Anglosasów w oczach reszty społeczeństwa.
Trochę tak, jak – tu przeskok geograficzny i czasowy, ale nie logiczny ani polityczny - jak w okresie przed kolektywizacją i sztucznie wywołanym głodem bolszewicy i sympatyzująca z nimi część inteligencji długo i jednostronnie stygmatyzowali rosyjską wieś - jako siedlisko patologicznych relacji, w sposób naturalny rodzące nie tylko wyzysk, ale i najbardziej obrzydliwe typy ludzkie. W efekcie tego długotrwałego odczłowieczania, kiedy przyszła pora na ostateczne złamanie wsi, nie budziła już ona liczących się odruchów solidarności wśród reszty Rosjan, i to nie wyłącznie ze względu na terror i zastraszenie. Koniec dygresji, wracajmy do Ameryki.
Istnieje jeszcze jedna przyczyna, dla której odrzucam nie tyle argumenty Anette Gordon-Reed, ile wnioski, jakie ona z nich wyciąga. Otóż jest faktem, że Konfederacja Południa była nie tylko ślepą rozwojową ścieżką, która, gdyby zwyciężyła, uczyniłaby z wchodzących w jej skład stanów nie awangardę i nadzieję świata (którą w znanej nam historii stały się USA) tylko pogrążony w kryzysie skansen. Była również, co tu ukrywać, filozoficznie zła. Istotnie swoim filozoficznym fundamentem uczyniła doktrynę o nierówności ludzkich ras, doktrynę i błędną, i wstrętną, i w oczywisty sposób muszącą prowadzić do zbrodni.
To wszystko prawda, tylko że od tych czasów minęło ponad 150 lat. Wiele pokoleń i białych, i czarnych. We współczesnej Ameryce rasizm ma charakter wybitnie mniejszościowy, również wśród białych Anglosasów.
I niejako zmieniło znaki zarówno wspomnienie o Konfederacji, jak i odbiór jej symboliki. To tak jak np.ze swastyką – kiedyś była starohinduskim znakiem ognia, a teraz jest przede wszystkim symbolem nazizmu, i nic tego nie zmieni. Czy też z instytucją monarchii. Kiedyś w różnych państwach rojaliści walczyli o to, by król mógł bez sądu skracać o głowę, kogo chce, i by monarchia utrzymywała warstwy niższe w podległości wobec warstw wyższych. Bo król rzeczywiście ścinał kogo chciał, i zapewniał panom dominację nad hołotą. Dziś nieliczni nostalgiczni rojaliści nie widzą tych aspektów uwielbianego przez siebie systemu, a ewentualnie restytuowaną monarchię postrzegają jako system w pierwszym rzędzie zapewniający państwu stabilność i poszanowanie tradycyjnych wartości. I doprawdy dziwactwem byłoby nagle rozliczać ich czy to z nieprawości popełnianych przez dawnych władców, czy to z ponurych ideologicznych szaleństw skrajnych konserwatystów z początków XIX wieku.
I wirtualna Konfederacja również oderwała się od swojego pierwotnego sensu. Stała się symbolem obrony autonomii stanów przed zakusami rządu federalnego (wartość ważna w amerykańskim etosie). I, tak jest, obrony konserwatyzmu przed progresywistyczną agresją. Konserwatywzmu – ale nie rasizmu, bo te pojęcia utożsamiane są ze sobą powszechnie po lewej stronie dzielących Amerykę barykad. A po prawej utożsamia je z sobą jedynie nieliczna mniejszość.
Mówiąc krótko - minął kontekst i sens, które mogłyby uczynić upamiętnienia południowej secesji nieakceptowalnymi.
Być może to, iż Konfederacja „zmieniła znaczenie” i stała się dla wielu pozytywnym symbolem, nie powinno się nastąpić. To może irytować. Mnie też irytuje, bo Konfederacji nie lubię i nie cenię. Ale tak się stało.
A ponieważ się stało, to obecna antykonfederacka agresja nie jest bynajmniej wymierzona w autentyczną Konfederację sprzed wielu generacji z jej usystematyzowanym rasizmem. Tylko przeciw nigdy realnie nie istniejącemu, oderwanemu od pierwotnego znaczenia ideowemu bytowi, bliskiemu dużej części Amerykanów. W przygniatającej większości – bynajmniej nie rasistów.
Dlatego nie przekonują mnie argumenty Anette Gordon-Reed. Choć, jak napisałem, są to argumenty poważne, które zbyć nie jest bynajmniej łatwo.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/372331-konfederacja-poludnia-naprawde-byla-zlem-ale-tym-ktorzy-zwalczaja-jej-pomniki-zupelnie-nie-o-to-chodzi