„Ulubiona powieść Baracka Obamy” – no cóż, niekoniecznie dla wszystkich musi to być najlepsza rekomendacja książki, ale z pewnością zwraca uwagę. „Ulubiona książka Oprah Winfrey” – trochę gorzej. Ale z drugiej strony, nagroda Pulitzera piechotą nie chodzi. Zbyt głośno o „Kolei podziemnej”, by ją ignorować.
Dramat ostatnich lat niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych jest w Polsce za mało znany. Historia zbiorowości pozbawionej języków, tradycji, ba, pamięci własnych rodziców, stojącej na co dzień wobec nie groźby, lecz pewności głodu, gwałtu, tortur, śmierci i odbierania dzieci nie powinna zniknąć z pola naszego widzenia.
Whitehead, autor siedmiu już książek, pisze oszczędnie i celnie („Dołożyli jej obrożę na szyję. Żelazne ogniwa opadały ku nadgarstkom niczym bluszcz”). Zarazem już w samym założeniu powieści decyduje się na mocną grę konwencjami. Tytułowa „kolej podziemna”, to naturalnie przenośnia, określenie rozproszonych wysiłków abolicjonistów, wspierających uciekinierów z Południa: w książce staje się siecią realnych pociągów pokonujących setki mil w tunelach.
Autorowi nie szło przy tym o steampunkowy żarcik, o postmodernistyczne skakanie od fantazji do realizmu: wizja, jaką tworzy, jest świadomie anachroniczna w znaczeniu splątania czasów sięgających daleko poza okrutny, ale odległy i patriarchalny wiek plantacji. Scena, w której goście z Anglii znad podwieczorku obserwują agonię palonego żywcem niewolnika jest równie niemożliwa, co lśniąca lokomotywa, pędzące w połowie XIX wieku pod ziemią. Mało prawdopodobna byłaby nawet w obozie zagłady, gdzie dbano o rozdzielenie kręgów piekła i nic nie zakłócało urody różanych rabat komendantowej Höss. Z łatwością mogłaby się za to pojawić w którymś z filmów Tarantino, z którego jest też wiele innych scen przemocy, zadawanej i przyjmowanej niemal bez emocji, w zwolnionym tempie, efektownej jak naszyjnik z ludzkich uszu, noszony przez jednego z prześladowców.
Im dalej, tym takich tropów będzie więcej: wdrożony w internacie dla czarnoskórych dziewcząt program sterylizacji jest przecież rodem nie z XIX-wiecznej Karoliny Południowej, lecz XX-wiecznej Skandynawii lub Australii, w ten sposób radzących sobie z trisomią czy Aborygenami, a znikające z internatu chore psychicznie kobiety trafiają wprost w tryby akcji T4. Tygodnie i miesiące ukrywania się przez główną bohaterkę na strychu, z zakazem podchodzenia do okna, z wtulaniem się w szpary podłogi, z upokarzającymi rytuałami opróżniania nocników, po kilku stronach nieomylnie odsyłają do doświadczeń Anny Frank.
Anachronizmy te kompromitowałyby debiutanta: ale Colson Whitehead świetnie panuje nad piórem i te odesłania, trochę zbyt ostentacyjne, by dobrze wtopiły się w tkankę powieści, mają jeden cel. Służą oskarżeniu „nowoczesności”, tego dziwnego, przerażającego tworu, który rozrósł się w głębi poczciwego XIX wieku i przeniknął go jak nowotwór, zanim jeszcze padły strzały w Sarajewie.
Jeden trop zatem – to podejrzenie, że Whitehead usiłował opisać Amerykę jako ucieleśnienie całego zła kapitalizmu, miejsce, gdzie człowiek zostaje w najpełniejszy sposób uprzedmiotowiony, staje się – jako niewolnik – przedmiotem handlu. Nie jest to lęk bezpodstawny: chciwość pozostaje jednym z grzechów głównych, który może każdego zaprowadzić do piekła. Ale sprowadzenie prawdy o Ameryce do tego, że jest królestwem chciwości, to ton obecny w lewicowej krytyce USA jeszcze od wczesnosowieckich czasów: i jako taki nie przekonuje. Żywa jest we mnie obawa, że „Kolej podziemną” da się czytać jako element kampanii „Black Lives Matter”, jako narzędzie obsesyjnej walki z „white privilege”, jako lekturę obowiązkową na zajęciach z postkolonializmu.
Zastanawia też postać głównej bohaterki, piętnastoletniej uciekinierki Cory – odważnej, poranionej, osobnej i oschłej, w pewien sposób urzekającej, a jednocześnie bezosobowej i gładkiej, jakby opisanej z myślą o ekranizacji, może wręcz o animacji? Dziwnie kojarzy się ona z Katniss, 12-letnią bohaterką „Igrzysk śmierci” – najpierw bestsellerowej powieści Susanne Collins, przerobionej następnie na cykl filmów. „Kolej podziemna”, w której każdy rozdział, opisujący ucieczkę Cory do kolejnego stanu podzielonej Ameryki, jest niby kolejny etap gry, również stanowi doskonałe tworzywo dla film, adresowany do najbardziej chłonnej, najmniej krytycznej i posiadającej największy potencjał nabywczy nastolatków.
Mam nadzieję, że tak być nie musi, że Whitehead nie pisał z myślą o ekranizacji, o kampaniach politycznych, o jedynie słusznych konkluzjach, do jakich dojść mogą w godzinę nastolatki w prowincjonalnym college’u. Opinia red. Katarzyny Surmiak-Domańskiej z „Gazety Wyborczej”, wyrażona sporym drukiem już na okładce książki („Gdyby Orwell znał >Kolej podziemną<, być może darowałby sobie >Rok 1984<”) wydaje mi się jednak – by tak rzec – nieco przesadzona.
Więcej o „Kolei podziemnej” (Wydawnictwo Albatros) oraz o zbiorze szkiców o. Józefa Puciłowskiego OP, traktujących o osaczaniu dominikanów przez SB („„Portrety imienne i bezimienne. Polscy dominikanie a bezpieka 1945-1989”, Wydawnictwo Esprit) – w najnowszym numerze tygodnia „Sieci prawdy”, już w kioskach.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/353213-biala-chciwosc-czarny-gniew