Po pierwszych - przyznajmy, burzliwych - reakcjach na zapowiedź podwójnego weta prezydenta Andrzeja Dudy (wobec ustaw o SN i KRS) udało się wyciszyć choć część emocji. W obozie rządzącym, jak się wydaje, wygrało przekonanie, że nie ma sensu iść na twardy kurs z prezydentem, że zwyczajnie nie opłaca się dalsza eskalacja sporu z głową państwa. A przynajmniej nie teraz. Najważniejsi politycy PiS uzbroili się w cierpliwość i choć generalnie są mocno poirytowani decyzją głowy państwa, postanowili poczekać do września na projekty, jakie zadeklarował przygotować Andrzej Duda. Świadectwem tego podejścia był łagodny, koncyliacyjny wywiad (co nie znaczy, że uległy, kilka mocnych sygnałów zostało wysłanych), jakiego w Radiu Maryja udzielił Jarosław Kaczyński.
Piłka jest dziś po stronie głowy państwa, a zadanie, jakie postawił przed sobą (i swoimi współpracownikami) pan prezydent jest tym z gatunku karkołomnych, niezwykle trudnych do realizacji. Z jednej strony oczekiwanie w PiS jest jasne - przygotowane ustawy muszą radykalnie, głęboko zmieniać wymiar sprawiedliwości i sposób jego funkcjonowania. Z drugiej zaś - prezydentowi zależy na przynajmniej częściowym, fragmentarycznym wsparciu (udobruchaniu) środowisk prawniczych, społecznych, a także braku ostrej reakcji ze strony Brukseli. To trochę jak połączenie wody z ogniem. Czy Pałac Prezydencki stać na stworzenie projektów ustaw, które zadowolą wszystkich, a przynajmniej dużą część opinii publicznej? To niemal niemożliwe - realne zmiany w tym zakresie (i likwidacji modelu korporacyjnego) po prostu muszą boleć.
Możemy sobie bowiem wyobrazić scenariusz, w którym prezydent przedstawia projekt ustawy kosmetycznie reformującej wymiar sprawiedliwości, ledwo go pudrującej, za to z jakimś tam uznaniem szeroko rozumianego obozu III RP. W parlamencie taka ustawa albo zostanie odrzucona od razu, albo odpowiednio „podkręcona” w procesie legislacyjnym - w związku z czym prezydent po raz kolejny odmówi podpisu tak uchwalonego prawa i wrócimy do punktu wyjścia. Gdyby tak się stało, to przegranym byłby cały obóz: prezydencka inicjatywa zostałaby uznana za porażkę, a z PiS poszedł sygnał, że nie da się spełnić obietnic wyborczych (w zakresie sądownictwa), bo hamulcowym jest prezydent. Przedłużający się klincz rzutuje na inne sfery życia politycznego i prowadzi do rosnącej eksalacji sporu na linii rząd - Pałac, zaostrza język wewnętrznej debaty (i tak ostrej) i tylko powiększy pęknięcie wśród wyborców. W innym prawdopodobnym rozwoju wydarzeń prezydent składa projekty ustaw, które co prawda nie idą w stu procentach po myśli PiS (odebranie dalszych kompetencji ministrowi sprawiedliwości, próba „obejścia” przepisów dotyczących wygaszenia kadencji w Sądzie Najwyższym, forsowanie większości 3/5 przy wyborach do KRS), ale mimo wszystko głęboko zmieniają polskie sądownictwo. Z tym, że w takim przypadku mamy niemal pewny powrót - jesienią - protestów, jeszcze większej presji i manifestacji. Gwarancja, że prezydent znów dla wielu środowisk stanie się „Adrianem” jest więcej niż stuprocentowa, demonstracyjnie okazywany dziś szacunek zniknie na pstryknięcie palcami. Tak to już jest, że gdy ustępuje się przed stosunkowo niewielkimi protestami (a tak weta zostały odebrane przez wiele osób), to trzeba liczyć się z ich wzmożeniem za miesiąc, kwartał albo pół roku - przy innej okazji.
Prezydent swoją decyzją o wetach (połączoną z obietnicą stworzenia nowych, lepszych projektów) zyskał trochę czasu, ale jednocześnie bardzo mocno utrudnił sobie zadanie. To jeden z najważniejszych momentów tej prezydentury, a może i jeden z ważniejszych momentów w całej w karierze politycznej Andrzeja Dudy. Od decyzji, kształtu i głębokości zmian zaproponowanych przez głowę państwa może zależeć nie tylko los reformy wymiaru sprawiedliwości, ale przyszłość całego obozu „dobrej zmiany”. Jak na razie z Pałacu nie płyną jednoznaczne sygnały, w którą stronę pójdą propozycje prezydenta, duża część jego współpracowników jest na urlopach, panuje raczej spokój niż przekonanie, że za 57 dni trzeba będzie przedstawić kompleksowy pakiet zmian. Ale może to tylko cisza przed burzą.
Na marginesie całej dyskusji - mam wrażenie, że zdziwienie po prawej stronie sceny politycznej jest pokłosiem przekonania, że polityka się skończyła w roku 2015. Oto - myślało wielu wyborców, ale i polityków - po podwójnym zwycięstwie PiS wszelki spór miał po prostu się skończyć, wygasić. Prezydent miał nie przeszkadzać swoimi wątpliwościami, ministrowie nie forsować własnych planów ambicjonalnych, a politycy młodszej generacji przestać myśleć o tym, jak będzie wyglądała scena polityczna za 10 czy 20 lat. To wszystko myślenie życzneiowe, którego efektem są dzisiejsze niesnaski, niedomówienia, brak pożądanych relacji rządu z prezydentem, niedocenienie roli głowy państwa, wreszcie - poczucie bezwładu, skoro nie da się przeforsować zmian. Prezydent z kolei, to też pokłosie „końca historii” na prawicy, musi czuć na sobie presję nie tylko lewicowo-liberalnej strony części opinii publicznej, ale i swoich wyborców. To naturalne w demokracji; u nas trochę o tym zapomniano.
Polityka - także ta na prawicy - nie skończyła się. Nic takiego nie miało, nie ma i nie będzie mieć miejsca. Miejmy to z tyłu głowy przy kolejnym konflikcie, bo ten, prędzej czy później, na pewno się pojawi.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/351011-po-2015-wielu-zapomnialo-ze-polityka-na-prawicy-sie-nie-skonczyla-od-ruchu-prezydenta-zas-zalezy-przyszlosc-calego-obozu-i-projektu-zmian
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.