Zastanawiam się, jak bardzo trzeba mieć okaleczony ideologią obraz świata, aby zatracić instykt samozachowawczy i domagać się sprowadzania do Europy islamskich imigrantów. Jak bardzo trzeba być sterroryzowanym przez polityczną poprawność, aby odwracać głowę, gdy giną dziesiątki niewinnych ludzi. Jedyne porównanie, które przychodzi mi do głowy, to porównanie z bolszewikami, którzy gotowi byli poświęcić – i poświęcali – setki tysięcy istnień ludzkich, aby zbudować – że użyję tytułu książki Huxleya – nowy, wspaniały świat.
Ten nowy wspaniały świat jest właśnie budowany w Europie. Pozbawiony tożsamości, historii, tradycji. Nowa tożsamość ma się dopiero wykuć w wojnie z przeszłością, a sojusznikiem obozu postępu będzie każdy, kto pomoże mu zniszczyć tę przeszłość. Nawet islamski dżihadysta. O ile ten sposób myślenia zdominował europejskie instytucje (bo jednak chyba nie społeczeństwa), o tyle w doświadczonej komunistycznymi – i wcześniej hitlerowskimi – eksperymentami społecznymi Polsce, jesteśmy ciągle dość odporni na podejmowane przez liberalną lewicę próby włączenia nas do kolejnego projektu przebudowy świata.
Tym bardziej trudno pojąć, jak – wbrew dominującym nastrojom społeczeństwa – można publicznie deklarować, że jest się zwolennikiem demontażu z wielkim trudem wywalczonej normalności. A tak właśnie zrobili niedawno prezydenci największych polskich miast, opowiadający się za relokacją obcych kulturowo imigrantów, prezydenci wywodzący się – co nietrudno odgadnąć – z opozycji.
Być może antypisowska obsesja odbiera im resztki instynktu samozachowawczego. Bo taka deklaracja, to przecież gotowy przepis na polityczne samobójstwo, albo może raczej zamiar dołączenia do zbiorowego samobójstwa popełnianego właśnie na naszych oczach przez liberalne unijne elity. Może jednak kryje się za tą deklaracją jeszcze coś innego – partykularny interes, który zawsze charakteryzował rządzące Polską środowiska liberalne. Hołd lenny złożony Berlinowi, Brukseli i Paryżowi, dzięki któremu dzisiejsza lojalność wobec unijnych mandarynów, zostanie wynagrodzona, gdy tylko uda się pokonać pisowski reżim.
Pisałem nie tak dawno w tygodniku „wSieci” o tym, że relokacja muzułmańskich imigrantów może być niezłym źródłem dochodów dla wyrzuconej z rynku pracy nadwyżki młodych absolwentów różnych uczelni, zwłaszcza z kierunków społecznych i humanistycznych. Tych wszystkich pracowników rozmaitych fundacji, którzy niekiedy potrafią jedynie odwalać rozliczne chałtury za granty. Podobnie jest z wieloma samorządowcami i politykami, którzy wskutek własnej nieudolności ponieśli klęskę w ostatnich wyborach i teraz próbują jakoś przetrwać, nawet za cenę bezpieczeństwa obywateli, a nawet – co wydaje się już całkiem niezrozumiałe – za cenę ich poparcia w wyborach.
A może jednak nie ma w tym nic dziwnego. Może my, tu na prawicy, żyjemy ciągle w złudnym przekonaniu, że demokracja ma rozstrzygający głos, podczas gdy postępowy świat poszedł już dawno temu naprzód. W końcu środowiska liberalne uważają, że głos wyborców nie ma większego znaczenia, bo to – jak powiedział ostatnio w wywiadzie dla „Newsweeka” prof. Wojciech Sadurski – jedynie nieoświecony plebs. Liczy się zatem opinia tych, którzy trzymają prawdziwą władzę – czyli unijnych mandarynów. To o ich poparcie trzeba zabiegać. Bo tylko ono daje szansę na powrót do władzy, stanowisk i – last but not least – pieniędzy. Może więc tylko o to chodzi?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/346902-glos-wyborcow-juz-sie-nie-liczy-dla-opozycji-znacznie-wazniejsze-jest-poparcie-unijnych-elit