Nie będę zamęczał czytelników banalnymi wspominkami. O tym jak 13 grudnia1981 roku dowiedziałem się z radia, że nie będę miał następnego dnia klasówki z rosyjskiego, której się bałem (byłem w czwartej klasie liceum na Pradze). Ale też o tym, jak pojechałem pod budynek regionu Mazowsze na Mokotowską, jak potem ganiałem się z milicją na warszawskich ulicach, na przykład tuż przed maturą.
Wielu chłopaków w moim wieku to byli potencjalni Przemykowie lub Barchańscy, tyle że to z tego zdawaliśmy sobie sprawę tylko trochę, albo dowiedzieliśmy się po fakcie. Sprzeciw wobec komuny był moim wielkim pokoleniowym doświadczeniem i prywatnie nie dam go sobie pomniejszyć niemądrymi uwagami typu „walczyli to wyklęci”. Każde pokolenie ma bitwy na swoją miarę. Mnóstwo ludzi siedziało w domu, byli tacy, co oddychali z ulgą, bo „Solidarność” kazała im się za czymś opowiadać, coś ryzykować, a ponury Generał w ciemnych okularach choć przerażał, z ryzyka i z konieczności decyzji zwalniał. Ci którzy coś robili, byli dzielni.
Mam inne wspomnienie – jest listopad roku 1989, uczę historii w innym praskim liceum – Marii Curie-Skłodowskiej. Grupa licealistów z trzecich klas zgłasza się do mnie i do koleżanki polonistki: zrobią apel o stanie wojennym. W szkole, gdzie jeszcze rok wcześniej wybuchła awantura o to, że inna grupa uczniów nie chciała występować na akademii o rewolucji październikowej. Ci zrobili wspaniały montaż: wierszy, piosenek i tekstów z epoki (np. z gazet) – ku wyraźniej zgrozie części grona pedagogicznego. Opisałem to zdarzenie w swojej powieści „Romans licealny”. Pozdrawiam ich po latach: Adama Czarnockiego, Piotrka Mędrzyckiego (obaj z klasy „c”), Tomka Więckowskiego (z klasy „d”) i Mariusza Siwka (z klasy „b”).
Pamiętam do dziś, ale powiedziałem im wtedy, że to pierwsze i ostatnie takie zdarzenie w tej szkole. I miałem rację – w rok później nikomu nie przyszło do głowy upamiętniać 13 grudnia. Dlaczego? Z wielu powodów. Ludzie często wstydzili się swojej bierności w latach 80., podziemie było popierane przez mniejszość, taka jest prawda. To dotyczyło też uczniów i ich rodzin. To jeden z kluczy zwycięstwa wyborczego SLD w roku 1993.
Z drugiej strony rozpętano wielką kampanię przeciw „kombatanctwu”, którego zresztą tak naprawdę za wiele nie było. Ale czołowe autorytety na czele z Andrzejem Szczypiorskim i czołowe gazety z „Wyborczą” przekonywały gromko, że nie ma co rozpamiętywać, chlubić się czymkolwiek. Robiły to tak usilnie – także w imię historycznego kompromisu ze środowiskami postpezetpeerowskimi – że podważyły też własne tytuły do chwały.
Kiedy dziś podnosi się w górę tę tradycję, tylko po to aby dokopać nielubianej władzy i wywołać kompletnie fałszywe wrażenie, że robi ona to co Generał i jego umundurowana ekipa, ogarnia mnie zażenowanie. Powrotu nie ma. Wyrzekliście się tego, a jeszcze rok temu „Solidarnością” zajmowaliście się głównie w kontekście „odbrązowania”, tropienia tam afer i śmiesznostek. To tradycja wielu z was, ale ją roztrwoniliście.
Dlatego kilka lat temu broniłem prawa PiS do podjęcia tej tradycji. Ona leżała na ziemi. Prawica podjęła się reprezentowania tych zwykłych Polaków, którzy dochowali wierności ruchowi „Solidarności” i po 1989 roku byli zażenowani choćby pospiesznym, i w imieniu wszystkich, rozgrzeszaniu ludzi, którzy zafundowali Polsce koszmar. Czasem także, choć nie było to masowe, koszmar skrytobójstw.
Co powiedziawszy wyrażę jednak niesmak z powodu miejsca, w jakie zawędrowała część ludzi prawicy. Owładnięci wizją, że wszystko było sterowane przez agentów, poobrażani na dawnych liderów „Solidarności”, oni też często tamten mit lekceważą, ledwie tolerują, albo próbują go twórczo przerabiać. Lech Kaczyński miał w sobie twardą uczciwość każącą mu odróżniać dawne zasługi od dzisiejszych zaangażowań wielu historycznych postaci. Teraz nie raz i nie dwa widzę pokusę pisania historii na nowo.
Doszła groteskowa historia z posłem Piotrowiczem. Nie uważam go za potwora, rozumiem uwarunkowania, możliwe nawet że pomagał komuś, bo to druga strona polskiego komunizmu – nigdy nie był domknięty, zawsze obsługiwały go „rzodkiewki”, czerwone na wierzchu a białe w środku. Atakują Piotrowicza ludzie, którzy dawno rozgrzeszyli Jaruzelskiego i Kiszczaka.
Ale ten argument przemawia do mnie tylko do pewnego stopnia. Bo jest coś takiego jak problem grzesznych księży – od nich wymaga się więcej niż od ludzi, których owi księża pouczają. A PiS podjął właśnie, nie wiem czy z pełnym przekonaniem, bo miał już momenty wycofywania się, kolejną antykomunistyczną krucjatę.
Jak pogodzić ustawę na mocy której zredukuje się emeryturę nawet pułkownikowi Hodyszowi, który pomagał opozycji, bo formalnie „był w SB”, z obsadzeniem peerelowskiego prokuratora w jednej z głównych ról? Nie mógłby Piotrowicz pracować gdzieś z tyłu? Ludzie mogą się zmieniać, ale jakieś konsekwencje swoich zaangażowań powinni ponosić. Jarosław Kaczyński mówił kilka lat temu, że ostatnią cezurą dla ludzi przyzwoitych w PZPR był stan wojenny. Piotrowicz chlubi się przynależnością do niej (niekonsekwentnie, ale jednak)
W tym roku pomaszerują dwa pochody skoncentrowane na sporze współczesnym. Stanu wojennego w tym niewiele. Jeden broni III RP z wszystkimi jej niesprawiedliwościami, drugi opowiada się za państwową rewolucją. To ci drudzy są bliżsi tradycji „Solidarności”, ale wszystko to uwikłane jest w tyle dwuznaczności, że dla mnie, choć mam swoje sympatie, najistotniejsze będzie zapalenie świeczki w oknie. Zupełnie jak palono je wtedy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/319240-walka-z-solidarnosciowym-kombatanctwem-zaczela-sie-zaraz-po-1989-roku-walka-niemadra-i-szkodliwa