Spróbujmy na moment pozostawić na boku kwestie etyczne i moralne – jakkolwiek w sprawie ochrony życia jest to bardzo trudne – i zastanowić się możliwie spokojnie nad tym, co się tak naprawdę w poniedziałek wydarzyło z politycznego punktu widzenia.
Po pierwsze – czy protest był „wielki, potężny, znaczący” czy „mały, nic nieznaczący i szczątkowy”? Zadęcia i tromtadracji z obu stron jest tyle, że nie dzisiaj odpowiedzieć. Może poza dość oczywistym stwierdzeniem, że prawda leży gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnymi opiniami. Na pewno nie był to protest marginalny, już choćby przez samą liczbę uczestników, którą w całym kraju policja szacuje na ponad 80 tys. Owszem, te 80 tys. było rozsiane po całej Polsce, ale jednak nie jest to mało. KOD o takiej liczbie uczestników swoich protestów może tylko pomarzyć. Z drugiej strony najwięcej ludzi zebrało się w wielkich miastach, które z zasady są bardziej liberalne i lewicowe niż Polska jako całość, a więc nie są do końca reprezentatywne gdy idzie o przepływy elektoratu i perspektywy wyborcze.
Protest trzeba też umieścić w kontekście ogromnego wsparcia ze strony mediów lewicy. Czy w sytuacji, gdy od wielu dni trąbiono o nim na wszystkie strony, 80 tys. uczestników to wiele czy nie? Oto pytanie. Zatem – biorąc rzecz relatywnie – protest był znaczący, ale jednak nie porażający. Jak słusznie zwracali uwagę sceptycy – ponad 99 procent polskich kobiet nie wzięło w nim udziału (gdy zaś wziąć pod uwagę jedynie uczestników demonstracji – było to znacznie mniej niż 1 procent Polek).
Po drugie – czyj ten protest tak naprawdę był? Odpowiadając na to pytanie, trzeba się siłą rzeczy oprzeć na własnych obserwacjach, hipotezach i subiektywnych ocenach. Nikt nie przeprowadził przecież ankiety wśród uczestniczek. Coś jednak było widać i słychać.
Nie ma wątpliwości, że wizerunkowo protest zdominowała skrajna lewica – właściwie lewactwo. To nie byli ludzie, protestujący w obronie obecnych regulacji, ale zwolennicy aborcji na życzenie. Zarazem trudno mieć wątpliwości, że w tłumie były też kobiety, chcące jedynie zachowania kompromisu, które – trudno orzec czy przez naiwność czy świadomie – legitymizowały swoją obecnością lewackie ekscesy. Była wreszcie część ludzi, dla których główną motywacją była możliwość demonstrowania przeciwko rządowi PiS. W tym sensie mieliśmy do czynienia z czymś na kształt KOD-bis. I, podobnie jak demonstranci spod znaku KOD nie mają większego pojęcia o prawnych aspektach sporu o trybunał, tak i tutaj większość demonstrantów nie miała pojęcia, o co właściwie chodzi. To wynikało jasno z wypowiedzi, jakie można było znaleźć w mediach i w sieci. Krytyka „pisowskiej” ustawy kończyła się na stwierdzeniu, że „kobieta nie może być inkubatorem”. Gdy aktorka Maja Bohosiewicz napisała na swoim Facebooku o ewidentnych bzdurach, przypisywanych projektowi Ordo Iuris, została zakrzyczana. Nikt tu nie był zainteresowany konkretami i rzetelnym odczytaniem projektu.
Tu zresztą powstał ciekawy paradoks: lewicowe media robiły wszystko, aby przekonać, że nie jest to wystąpienie zwolenniczek aborcji na życzenie, skrajnego lewactwa i kodziarzy – choć w ogromnej części tak właśnie było. Ale to osłabiłoby obłudną narrację, zgodnie z którą kobiety chcą tylko sprzeciwić się ciemiężeniu ich przez faszystowski rząd.
Po trzecie – powstaje w takim razie pytanie, czy ta grupa może stanowić zaczątek jakiegokolwiek ruchu. Otóż – nie. Jej wspólny mianownik – sprawa aborcji – budzi co prawda wielkie emocje, ale jest zbyt ogólny, żeby zebrać pod jednym sztandarem lewactwo Nowackiej, zwolenniczki obecnej ustawy i PiS-ofobów spod znaku KOD. W dodatku zdecydowanej większości uczestników protestu sprawa ustawy antyaborcyjnej nie dotyczy przecież osobiście, nawet potencjalnie.
Poza tym, jak słusznie zauważyli niektórzy, wspólny zbiór wyborców PiS i uczestników protestu jest mikroskopijny, a więc PiS raczej nie ubędzie. To jednak nie znaczy, że nie ma zagrożenia dla partii rządzącej. PiS musi pamiętać, że jego przegrane – w tym zwłaszcza ta spektakularna z 2007 roku – wynikały nie z tego, że drastycznie zmniejszyła się liczba jego zwolenników, lecz z tego, że jego przeciwnicy umieli się zjednoczyć i zmobilizować. Nie tworząc jedno ugrupowanie, ale po to tylko, żeby pójść na głosowanie i wesprzeć któregokolwiek z przeciwników wówczas rządzącej partii. I ten efekt będzie w 2019 roku największym zagrożeniem dla ugrupowania Kaczyńskiego.
Po czwarte – w sprawie projektów obywatelskich dotyczących aborcji PiS rozegrał sprawę absolutnie fatalnie taktycznie i komunikacyjnie. O tym, że do Sejmu trafią dwa obywatelskie projekty wiadomo było od dawna. Było mnóstwo czasu, aby ustalić w tej sprawie taktykę. Wybór wydawał się zresztą oczywisty: zgodnie z obietnicą, oba obywatelskie projekty kierujemy do komisji, gdzie mogą leżeć dowolnie długo. Bo nikt chyba nie ma wątpliwości, że Jarosław Kaczyński nie jest zwolennikiem naruszania przepisów z 1993 roku.
Zamiast tego pozwolono na odrzucenie projektu lewicowego w pierwszym czytaniu. A przecież wprowadzenie w tej sprawie dyscypliny w PiS nie byłoby pogwałceniem sumienia posłów – nie było to ostateczne głosowanie projektu, jedynie głosowanie nad skierowaniem go do dalszych prac. Czytaj: do składziku, z którego nigdy by już nie wyszedł.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Spróbujmy na moment pozostawić na boku kwestie etyczne i moralne – jakkolwiek w sprawie ochrony życia jest to bardzo trudne – i zastanowić się możliwie spokojnie nad tym, co się tak naprawdę w poniedziałek wydarzyło z politycznego punktu widzenia.
Po pierwsze – czy protest był „wielki, potężny, znaczący” czy „mały, nic nieznaczący i szczątkowy”? Zadęcia i tromtadracji z obu stron jest tyle, że nie dzisiaj odpowiedzieć. Może poza dość oczywistym stwierdzeniem, że prawda leży gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnymi opiniami. Na pewno nie był to protest marginalny, już choćby przez samą liczbę uczestników, którą w całym kraju policja szacuje na ponad 80 tys. Owszem, te 80 tys. było rozsiane po całej Polsce, ale jednak nie jest to mało. KOD o takiej liczbie uczestników swoich protestów może tylko pomarzyć. Z drugiej strony najwięcej ludzi zebrało się w wielkich miastach, które z zasady są bardziej liberalne i lewicowe niż Polska jako całość, a więc nie są do końca reprezentatywne gdy idzie o przepływy elektoratu i perspektywy wyborcze.
Protest trzeba też umieścić w kontekście ogromnego wsparcia ze strony mediów lewicy. Czy w sytuacji, gdy od wielu dni trąbiono o nim na wszystkie strony, 80 tys. uczestników to wiele czy nie? Oto pytanie. Zatem – biorąc rzecz relatywnie – protest był znaczący, ale jednak nie porażający. Jak słusznie zwracali uwagę sceptycy – ponad 99 procent polskich kobiet nie wzięło w nim udziału (gdy zaś wziąć pod uwagę jedynie uczestników demonstracji – było to znacznie mniej niż 1 procent Polek).
Po drugie – czyj ten protest tak naprawdę był? Odpowiadając na to pytanie, trzeba się siłą rzeczy oprzeć na własnych obserwacjach, hipotezach i subiektywnych ocenach. Nikt nie przeprowadził przecież ankiety wśród uczestniczek. Coś jednak było widać i słychać.
Nie ma wątpliwości, że wizerunkowo protest zdominowała skrajna lewica – właściwie lewactwo. To nie byli ludzie, protestujący w obronie obecnych regulacji, ale zwolennicy aborcji na życzenie. Zarazem trudno mieć wątpliwości, że w tłumie były też kobiety, chcące jedynie zachowania kompromisu, które – trudno orzec czy przez naiwność czy świadomie – legitymizowały swoją obecnością lewackie ekscesy. Była wreszcie część ludzi, dla których główną motywacją była możliwość demonstrowania przeciwko rządowi PiS. W tym sensie mieliśmy do czynienia z czymś na kształt KOD-bis. I, podobnie jak demonstranci spod znaku KOD nie mają większego pojęcia o prawnych aspektach sporu o trybunał, tak i tutaj większość demonstrantów nie miała pojęcia, o co właściwie chodzi. To wynikało jasno z wypowiedzi, jakie można było znaleźć w mediach i w sieci. Krytyka „pisowskiej” ustawy kończyła się na stwierdzeniu, że „kobieta nie może być inkubatorem”. Gdy aktorka Maja Bohosiewicz napisała na swoim Facebooku o ewidentnych bzdurach, przypisywanych projektowi Ordo Iuris, została zakrzyczana. Nikt tu nie był zainteresowany konkretami i rzetelnym odczytaniem projektu.
Tu zresztą powstał ciekawy paradoks: lewicowe media robiły wszystko, aby przekonać, że nie jest to wystąpienie zwolenniczek aborcji na życzenie, skrajnego lewactwa i kodziarzy – choć w ogromnej części tak właśnie było. Ale to osłabiłoby obłudną narrację, zgodnie z którą kobiety chcą tylko sprzeciwić się ciemiężeniu ich przez faszystowski rząd.
Po trzecie – powstaje w takim razie pytanie, czy ta grupa może stanowić zaczątek jakiegokolwiek ruchu. Otóż – nie. Jej wspólny mianownik – sprawa aborcji – budzi co prawda wielkie emocje, ale jest zbyt ogólny, żeby zebrać pod jednym sztandarem lewactwo Nowackiej, zwolenniczki obecnej ustawy i PiS-ofobów spod znaku KOD. W dodatku zdecydowanej większości uczestników protestu sprawa ustawy antyaborcyjnej nie dotyczy przecież osobiście, nawet potencjalnie.
Poza tym, jak słusznie zauważyli niektórzy, wspólny zbiór wyborców PiS i uczestników protestu jest mikroskopijny, a więc PiS raczej nie ubędzie. To jednak nie znaczy, że nie ma zagrożenia dla partii rządzącej. PiS musi pamiętać, że jego przegrane – w tym zwłaszcza ta spektakularna z 2007 roku – wynikały nie z tego, że drastycznie zmniejszyła się liczba jego zwolenników, lecz z tego, że jego przeciwnicy umieli się zjednoczyć i zmobilizować. Nie tworząc jedno ugrupowanie, ale po to tylko, żeby pójść na głosowanie i wesprzeć któregokolwiek z przeciwników wówczas rządzącej partii. I ten efekt będzie w 2019 roku największym zagrożeniem dla ugrupowania Kaczyńskiego.
Po czwarte – w sprawie projektów obywatelskich dotyczących aborcji PiS rozegrał sprawę absolutnie fatalnie taktycznie i komunikacyjnie. O tym, że do Sejmu trafią dwa obywatelskie projekty wiadomo było od dawna. Było mnóstwo czasu, aby ustalić w tej sprawie taktykę. Wybór wydawał się zresztą oczywisty: zgodnie z obietnicą, oba obywatelskie projekty kierujemy do komisji, gdzie mogą leżeć dowolnie długo. Bo nikt chyba nie ma wątpliwości, że Jarosław Kaczyński nie jest zwolennikiem naruszania przepisów z 1993 roku.
Zamiast tego pozwolono na odrzucenie projektu lewicowego w pierwszym czytaniu. A przecież wprowadzenie w tej sprawie dyscypliny w PiS nie byłoby pogwałceniem sumienia posłów – nie było to ostateczne głosowanie projektu, jedynie głosowanie nad skierowaniem go do dalszych prac. Czytaj: do składziku, z którego nigdy by już nie wyszedł.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/310776-czarny-protest-czyli-taktyczna-i-wizerunkowa-porazka-rzadu-i-obroncow-zycia?wersja=mobilna