Karanie za naruszenie dobrego imienia Polski to fatalny pomysł

Fot. PAP/Leszek Szymański
Fot. PAP/Leszek Szymański

Ministerstwo sprawiedliwości zapowiedziało, że zaproponuje wprowadzenie do polskiego prawa zapisów, przewidujących sankcje karne za „publicznie i wbrew faktom przypisywanie Rzeczpospolitej Polskiej lub narodowi polskiemu udziału, organizowania lub odpowiedzialności, lub współodpowiedzialności za popełnienie zbrodni przez III Rzeszę” (cytując wiceministra Patryka Jakiego). Brzmi bardzo atrakcyjnie i wiele osób całkiem szczerze może temu pomysłowi przyklasnąć. Niestety, jeśli przyjrzeć się temu pomysłowi bliżej, stwierdzimy, że jest ryzykowny, niebezpieczny i może się okazać bronią obosieczną.

Zacznijmy od kwestii fundamentalnej: wszędzie tam, gdzie prawo wkracza w sferę badań historycznych (czy szerzej – naukowych), ich swobody, a także wolności słowa, tam budzą się wątpliwości lub przynajmniej powinny się budzić. Mamy tu do czynienia z absolutnie fundamentalnym wyborem – co jest dla nas ważniejsze: czy wolność słowa i swoboda badań oraz wyciągania choćby najbardziej absurdalnych wniosków, czy też chcemy wymuszać właściwe poglądy i opinie za pomocą instrumentów prawnych, choćby w imię najszlachetniejszych intencji. Ta druga droga została przyjęta już dawno w kwestii tak zwanego kłamstwa oświęcimskiego – i jest to bardzo złe rozwiązanie. Jak w wielu podobnych kwestiach, tak i tutaj mamy do czynienia ze zjawiskiem slippery slope: jeżeli w jednej sprawie decydujemy się wykorzystać instrumenty prawne, aby karać za nieprawomyślne poglądy, to nie ma żadnego powodu, aby kiedyś kto inny nie skorzystał z tej metody w innych kwestiach. Instrument dziś tworzony w szczytnym celu w rękach innej władzy może posłużyć wymuszaniu jedynie słusznych opinii, wygodnych na przykład dla skrajnej lewicy. Tu nie ma rozwiązań pośrednich; to sytuacja zero-jedynkowa: albo godzimy się z tym, że prawo będzie wkraczać w sferę wolności słowa i poglądów, albo pozostawiamy ją bez interwencji.

Druga sprawa to nieprecyzyjność i niejasność tego typu przepisów. Cóż to bowiem znaczy „publicznie i wbrew faktom”? Jeśli historyk będzie badał konkretny przypadek domniemanego polskiego sprawstwa lub współsprawstwa zbrodni popełnionej podczas okupacji i opublikuje wyniki swoich badań, według niego potwierdzające, że do takiej zbrodni z udziałem Polaków doszło – a przecież nawet najzagorzalszy patriota nie może negować, że takie przypadki się jednak zdarzały – to czy nie będzie podpadał pod nowe prawo? Powie ktoś: nikt przecież nie będzie donosił do prokuratury na historyka, jeśli przedstawi dowody. Doprawdy? A ja idę o zakład, że natychmiast znajdzie się wielu, działających może i ze szlachetnych pobudek, którzy takie donosy będą składać. A nuż się uda. Szczególnie że mamy tu mgliste sformułowanie „wbrew faktom”. Faktom – którym? Tym, które chce dopiero naświetlić naukowiec czy tym, które były przyjmowane wcześniej? Jak do takiego donosu podejdzie prokuratura i sąd? Żeby ustalić, czy jakieś oskarżenia są wysuwane „wbrew faktom” czy też nie, będą musiały przeprowadzać własne badania? To przecież absurd. Tego typu formułki ładnie brzmią na etapie przedstawiania propozycji, a w praktyce mogą być prawnym koszmarem.

To z kolei będzie oznaczało wprowadzenie faktycznej cenzury badań naukowych. Nie mówiąc już o tym, jak tego typu sytuacje będą wykorzystywane przeciwko Polsce, żeby utrwalać nasz wizerunek jako pełzającej dyktatury, gdzie nawet historycy nie mogą się czuć swobodnie. Czy naprawdę chcemy, żeby każdy źle Polsce życzący naśladowca Grossa mógł sprowokować postawienie go przed sądem, aby następnie paradować w glorii męczennika? Czy chcemy, żeby każdy uczciwy historyk, który trafi na niewygodne dla nas fakty, sam się cenzurował i porzucał badania dla świętego spokoju? Czy niczego nas nie nauczyły losy Gontarczyka i Cenckiewicza albo tragiczna śmierć dr. Ratajczaka? Czy podobało nam się, gdy do austriackiego więzienia ze swoje rewizjonistyczne poglądy trafił David Irving – niezależnie od tego, co myślimy o jego twierdzeniach?

Trzecia sprawa to tak entuzjastycznie zapowiadane przez m.in. Macieja Świrskiego z Reduty Dobrego Imienia zagraniczne procesy, które w gruncie rzeczy mogą się okazać pułapką, szczególnie jeśli dochodziłoby do nich w sferze prawa anglosaskiego. Pomijam tutaj gigantyczne zapewne koszty wynajęcia profesjonalnych kancelarii adwokackich – przyjmuję argument, że to wydatki, które Polska w obronie swojego dobrego imienia może ponieść (choć można by te pieniądze lepiej wykorzystać). Lecz problem z procesem sądowym w sprawie, gdzie na wadze kładzie się wolność słowa i badań, szczególnie w USA, jest taki, że to bardzo ryzykowna gra bez gwarancji wygranej. Doskonale wiemy, jak tłumaczą się ci, którzy używają określenia „polskie obozy zagłady” – mówią albo o nieświadomości, albo o tym, że „polskie” to tylko kryterium geograficzne. Nie mamy pewności, czy amerykański sąd – operujący przecież w całkowicie innym kontekście kulturowym, prawnym i historycznym – takiego właśnie tłumaczenia nie uzna za miarodajne. I proszę sobie teraz wyobrazić, że państwo polskie taki proces przegrywa. Przegrywa w kraju, gdzie przed sądem można powoływać się na precedens. Naprawdę gra jest warta świeczki?

Mądra zasada, o której pisał już Sun Zu, mówi, że jeżeli ma się wybór, bitwę rozpoczyna się wtedy, gdy ma się pewność wygranej. Inaczej może się okazać stratą zasobów i początkiem klęski. W przypadku sądowego procesu takiej pewności nie mamy, a koszty, jakie możemy ponieść, są potencjalnie ogromne.

To wszystko nie oznacza oczywiście, że w obronie dobrego imienia Polski nie należy nic robić. Oczywiście, że działać należy, i to na wielu frontach.

Po pierwsze – należy reagować na każde pojawiające się w mediach kłamstwo i nadużycie. Powinny to robić, jak dotąd, polskie placówki dyplomatyczne, a jeszcze lepiej, jeśli do takich reakcji udałoby się wciągnąć na większą skalę Polonię mieszkającą w danym kraju. Nic też nie stoi na przeszkodzie, żeby szlachetni zapaleńcy, którzy uważają, że warto, sięgali po instrumenty cywilnoprawne, jeśli taka ich wola – ale wyłącznie we własnym imieniu.

Po drugie – trzeba mocno postawić na solidną i strategicznie spójną politykę historyczną, nie żałując na nią pieniędzy (ale oczywiście nie szastając nimi – pieniądze warto wydawać tam, gdzie będzie to przynosiło efekt). Edukacja, międzynarodowe wydarzenia, współpraca z dyplomacją – wszystko to powinno działać.

Po trzecie – państwo polskie powinno promować te przedsięwzięcia kulturalne – książki, filmy, spektakle – które pokazują Polaków w najtrudniejszych momentach w prawdziwy i korzystny sposób. By wspomnieć choćby wchodzący właśnie na ekrany film „Sprawiedliwy”.

To wszystko trzeba i warto robić. Nie warto natomiast zaprzęgać do obrony naszego dobrego wizerunku instrumentów z kodeksu karnego, bo to droga ryzykowna, kosztowna i – mówiąc szczerze – ersatz autentycznej siły państwa, która przejawia się we wspomnianych wyżej działaniach, a nie stawianiu przed sądem za najgłupsze nawet poglądy. Propozycja Ministerstwa Sprawiedliwości zyskała łatwy i szybki poklask, czemu trudno się dziwić. Patriotyczne uniesienie bywa chwalebne, ale czasami dobrze jest schłodzić głowę i zdobyć się na chwilę namysłu.


Nie wolno tej książki przeoczyć!

Zapomniany Holokaust. Polacy pod okupacją niemiecką 1939 - 1944”.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.