NASZ WYWIAD. Prof. Terlecki: "Rządzi nami partia ludzi, których łączy nie interes i przyszłość kraju, a jedynie ich własna przyszłość i możliwość bogacenia się"

PAP/Leszek Szymański
PAP/Leszek Szymański

Polacy coraz częściej wyrażają swój sprzeciw wobec rządów Donalda Tuska, rośnie napięcie społeczne. Jednak zamiast wdrażania logicznych rozwiązań mogących poprawić sytuację, władza funduje społeczeństwu konflikty światopoglądowe i wyszukuje sztuczne problemy.

O specyficznym podejściu obecnego rządu do polskich spraw i problemów rozmawiamy z prof. Ryszardem Terleckim, nauczycielem akademickim z Krakowa, posłem Prawa i Sprawiedliwości.

 

wPolityce.pl: Dlaczego obecne władze, już nawet nie ukrywają, że mają Polaków - mówiąc bez ogródek - „w głębokim poważaniu”? Czy to jakiejś pozostałości postsowieckiej mentalności?

Prof. Ryszard Terlecki: Teraz sytuacja jest jednak inna. Władze PRL nie były władzami samodzielnymi, przez cały okres istnienia Polski komunistycznej były one uzależnione od Moskwy.

Po 1989 r. nie ma już takiej sytuacji, ale jest coś innego. Istnieje bardzo silna zależność obecnych władz od politycznej koniunktury zewnętrznej i od interesów szczególnie dwóch największych państw sąsiadujących z nami.

 

Ale dlaczego nas zbywają?

Z dwóch powodów. Pierwszy to interesy tej władzy. Rządzi nami partia interesów, pieniędzy, ludzi, których łączy nie tyle dobro kraju i jego przyszłość, a jedynie ich własna perspektywa oraz dostęp do możliwości bogacenia się. Ci ludzie są nieczuli na to, co myśli o nich opinia publiczna. Jedyne co mają na uwadze, to jak ją oszukać i przekonać, że władza jest dla społeczeństwa pożyteczna.

Drugi powód to taki, że ta władza jest uzależniona od interesów zewnętrznych, wpływów i nacisków. Stara się utrzymać społeczeństwo w takim stanie, aby nie doszło do jakiegoś większego sprzeciwu i utrzymać się przy sterach rządu. A z drugiej strony działa tak, aby nie narazić się zewnętrznym protektorom.

Ta ekipa nie interesuje się zbytnio tym, co jest dobre dla Polski, dla ogółu Polaków, a jedynie interesuje się tylko tym jakby tu przekonać jakąś liczącą się część społeczeństwa, że wszystko jest w porządku, że dalej będzie w porządku i że nie należy zawracać sobie głowy tym, co będzie za rok, za 10 lat. Według niej trzeba funkcjonować tu i teraz.

Tego dostatku jest coraz mniej, ale władza stara się zrobić wrażenie, że wkrótce będzie jakaś poprawa, która jest już na horyzoncie i że nie ma powodów do sprzeciwu wobec rządu.

 

Obecne władze lubią zarządzać poprzez konflikt? To „napuszczanie na siebie” różnych środowisk można łatwo zauważyć w strategii rządów Donalda Tuska.

Tak, to oczywisty element tego „uspokajania nastrojów”. Z jednej strony tłumaczy się narodowi, że nie jest tak źle, a będzie lepiej, a z drugiej - pokazuje mu się, że linie podziałów gdzieś indziej niż między społeczeństwem a władzą. Między różnymi grupami, między różnymi poglądami. Trwa podsycanie tego wrażenia, że my się kłócimy między sobą, a nie z władzą...

 

...zaś ta władza, jak to powiedział w ostatnim wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” premier Tusk - jest usytuowana w środku i pełni rolę rozjemcy, najwyższego sędziego.

Władza obiecuje to co zawsze, czyli święty spokój, bez napięć. Jakoś będziemy sobie żyli. I żeby taki przekaz o kojącej roli partii trafiał do odbiorców, trzeba wywoływać rozmaite sztuczne napięcia, które bardzo niepokoją społeczeństwo. To jest pożyteczne dla władzy, gdyż może ona obiecywać „przywrócenie spokoju”. Mam na myśli te wszystkie obyczajowe awantury dotyczące kwestii moralnych. To ewidentnie celowy wybieg po to, żeby stworzyć wrażenie, że nie dzieli nas problem np. wieku emerytalnego czy bezrobocia, lecz jakieś wydumane głupstwa. Władza chce się nimi zająć, bo wywołują wygodne dla jej taktyki napięcia społeczne.

 

Powinniśmy być partnerami cywilizacyjnymi dla rozwiniętych państw zachodnich – to kolejna myśl premiera z wywiadu dla „GW”.

No oczywiście przy okazji nam się wmawia – a Polacy, trzeba to przyznać, są na to dość wyczuleni – że jesteśmy wyspą anachronizmu, ciemnogrodu w Europie, że nie jesteśmy dość wyedukowani, dość zorientowani w przyszłość, aby innym narodom dorównać. Tymczasem jest akurat odwrotnie, ale ta władza wpędza nas w poczucie bycia w czołówce awantur światopoglądowych w Europie.

 

Można zaryzykować porównanie „zarządzania konfliktem” do rozpalania ognia pod garnkiem z wrzącą wodą. Do pewnego momentu pokrywkę można utrzymać na miejscu, ale w końcu odpadnie ona z hukiem. Czy polskie społeczeństwo może w końcu „eksplodować”?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba też zdać sobie sprawę, w czyich rękach jest ta władza. To nie jest tak, że osoby sprawujące najwyższą władzę w państwie decydują o linii rządu. To środowisko, które rządzi, jest jednak znacznie szersze i ulokowane najczęściej w różnych międzynarodowych przedsięwzięciach finansowych. Te środowiska cały czas monitorują sytuację; czy ta obecna ekipa wciąż gwarantuje różne rozwiązania, czy też może trzeba ją już przetrzebić lub nawet wymienić na inną. Tusk jest zakładnikiem tych środowisk, więc też musi lawirować - tak, aby z jednej strony napięcia nie doprowadziły do jakiegoś wybuchu, a z drugiej - żeby nie ściągnąć na siebie niezadowolenia zagranicy.

 

Jesteśmy spokojnym narodem. Nie rzucamy się – co nam się próbuje wmawiać – z kijami na czołgi. Ale jednak wszystko ma swoje granice, cierpliwość także, gdy widzimy milionowe premie rozdawane przez zadowolone z siebie władze. Czy dojdzie do wybuchu społecznego?

Jako Polacy jesteśmy bardzo odporni na trudności życia codziennego. To co innych doprowadza do szaleństwa, nas hartuje. Ostatnie pół wieku przyzwyczaiło nas do tego, że trzeba sobie radzić nawet w najgorszej sytuacji. Trudno więc powiedzieć, czy ta cierpliwość już się wyczerpuje, bo mamy tej cierpliwości wielkie pokłady. Zadowalamy się tym, na co władza nam pozwala i to nam wystarcza. Przyzwyczajamy się też do tego, że innym na świecie, czy wokół nas – w Europie - jest lepiej, bo od dawna tak było. Tak więc na pytanie, gdzie jest granica wytrzymałości, trudno jest odpowiedzieć.

Przypomnę, że poprzedni wielki wybuch miał miejsce w 1980 r., a spowodowało go ożywienie duchowe związane z wyborem nowego papieża Jana Pawła II i jego przyjazd do Polski w 1979 r.

Gdy się dzisiaj ogląda telewizję, która wyraźnie się pogubiła i przedstawia Ojca Świętego Franciszka na razie w dość korzystnym świetle, to można mieć nadzieję, że jakaś odnowa w Polsce znów nastąpi. Choć oczywiście jest to inna sytuacja niż wybór kardynała z Krakowa, to może mieć istotny wpływ na postawę społeczeństwa i zdaje mi się, że ci, którzy odpowiadają za medialną wajchę, jeszcze się nie zorientowali. Gotów jestem jednak założyć się, że lada chwila zorientują się i przestaniemy słyszeć o papieżu Franciszku z Argentyny.

Rozmawiał Sławomir Sieradzki

 

CZYTAJ TAKŻE: Piotr Duda na spotkaniu "Platformy Oburzonych": Rządzący będą się liczyć tylko z silnymi. Chcemy Polakom przywrócić więcej demokracji

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Minister Mucha ma gest! Prezesi PL.2012 mogą nie oddawać milionowych premii: "Absolutnie nie będę żadnych postulatów tego typu do nich formułowała"

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.