Żałuję, że z powodu wcześniej umówionego spotkania poza Warszawą nie mogłem wziąć udziału w poniedziałkowym wręczeniu Nagrody im. Macieja Rybińskiego dla Najlepszego Młodego Felietonisty. Żałuję tym bardziej, że nagrodę zdobył Tomasz Laskus – felietonista naprawdę młody i naprawdę bardzo dobry. Gratuluję!
CZYTAJ TEŻ: Tomasz Laskus laureatem „Złotej Ryby”. Prestiżową statuetkę przyznano już po raz siódmy. ZDJĘCIA
Organizatorzy poprosili mnie jednak, abym na uroczystość napisał felieton, który przeczytała w moim imieniu Ola Rybińska (dziękuję!). Ten właśnie felieton chciałbym i Państwu tutaj przedstawić.
Komentując nominacje do tegorocznej Złotej Ryby, ktoś celnie zauważył, że nareszcie nagrody przestają zbierać zasłużone zgredy (w tej liczbie również niżej podpisany), a zaczynają je dostawać naprawdę młodzi publicyści, jak stoi w nazwie samej nagrody. Cieszy mnie to – zwłaszcza że swoją Złotą Rybę już mam – ale też trochę się boję. Zapewne niesłusznie, wziąwszy pod uwagę tegorocznych nominatów.
Czego się boję? Otóż Maciej Rybiński, którego miałem zaszczyt znać i z nim pracować, jako felietonista i publicysta (jedno nie jest całkowicie tożsame z drugim; felietonista to szczególny gatunek publicysty) za swoją ojczyznę nie miał tego czy innego obozu ani tej czy innej partii. Jego ojczyzną był zdrowy rozsądek. A w dzisiejszych czasach, trochę wesołych, ale jednak trochę też smutnych, zdrowy rozsądek pozostał ojczyzną nielicznych. Opustoszał pod wpływem wielkiej fali emigracji do krajów ościennych.
Trzeba się zapisywać. Kto się nie zapisał, ten zaraz usłyszy, że siedzi okrakiem, a od siedzenia okrakiem wiadomo, co się psuje, he he (ten prześmieszny żarcik powtórzył się już w dziesiątkach tysięcy internetowych komentarzy). Tu i tam działają czerezwyczajki, które polują na nie dość prawomyślnych, niezapisanych, niewystarczająco mocno basujących temu czy innemu obozowi i wskazują ich jako zdrajców sprawy A lub B. Sprawy C czy D nie ma, ponieważ żyjemy w rzeczywistości manichejskiej, tertium non datur.
Ma to ten skutek, że słabsi psychicznie ulegają i nie tylko nie obśmiewają, jak należałoby zrobić, ale wręcz wychwalają mnożące się na potęgę idiotyzmy, o ile oczywiście tworzy je „ich” obóz. Dystans, chłodna głowa i zdrowy rozsądek stają się przekleństwem tych, którzy uparli się, żeby przy nich trwać. Mówię tu ogólnie o uczestnikach życia publicznego, ale szczególnie o mojej własnej grupie zawodowej – dziennikarzach, a zwłaszcza publicystach, z których wielu niegdyś niezapisanych, dziś już się zapisało i ścigają się w gorliwości. Żeby było jasne – nie dotyczy to tylko jednego obozu.
W tym wszystkim ogromnie brakuje autorytetu Maćka Rybińskiego. Nie będę kolejną osobą twierdzącą, że wie, co dzisiaj robiłby ktoś, kogo już z nami nie ma, więc nie powiem: Maciek by się nie zapisał – nawet jeśli jestem tego absolutnie pewien. Powiem tylko, że nigdy tego nie zrobił.
Wracam zatem do mojej obawy: spokoju nie daje mi myśl, że za rok, dwa nie byłoby już – nawet wśród bardzo młodych adeptów pióra – nikogo niezapisanego. Że wszyscy uznaliby, że emigracja z krainy zdrowego rozsądku opłaca się bardziej niż trwanie na miejscu wbrew przeciwnościom. Tam, w nowej ojczyźnie, czeka lepsza praca, domek z ogródkiem od państwa przyjmującego i przede wszystkim potężna grupa sprzymierzeńców. A w krainie zdrowego rozsądku? Bieda coraz większa, pracy nie ma, a za obiema granicami potężni sąsiedzi tylko czekający, żeby dokonać ostatecznego rozbioru. Ja jednak uważam się za patriotę tego właśnie kraju i choć w polityce jestem realistą, w tym jednym pozostanę romantykiem: będę trwał na posterunku właśnie tutaj. Strzelać umiem, więc jak po mnie przyjdą, będę strzelał, a jak mi amunicji zabraknie, to jeszcze widłami rzucę. I bardzo chciałbym, żeby ktoś jeszcze dotrzymał mi towarzystwa. Paru nas tu wciąż jest, a tegoroczne nominacje pokazują, że być może dojdą nowi. I z tego bardzo się cieszę.
Na półce nad moim biurkiem, gdzie piszę większość swoich tekstów, siedzi sobie fajansowy Stańczyk. Siedzi tam nie bez powodu. Ma mi przypominać, co powiedział do Dziennikarza, nieco już podchmielonego, w Bronowicach na weselu sto szesnaście lat temu:
Fata pędzą, pędzą Fata —
Wielkość — Nicość — pusty dzwon,
serce strute —
uderzyłeś błazna ton:
moją nutę.
Kłam sercu, nikt nie zrozumie,
hasaj w tłumie!
Masz tu kaduceus, chwyć!
Rządź!
Mąć nim wodę, mąć!
Na Wesele! Na Wesele!
Idź!
Mąć tę narodową kadź,
serce truj, głowę trać!
Na Wesele! Na Wesele!
Staj na czele!!!
No więc mącę, jak potrafię, bo Stańczykowskie wezwanie traktuję jako swój główny kodeks zawodowy i to ono wyznacza mi moje publicystyczne obowiązki. Czego życzę również dzisiaj nagrodzonym!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/313050-zlota-ryba-2016-czyli-pochwala-niezapisanych?wersja=mobilna