„Smętarz dla zwierzaków” Stephena Kinga ma pecha do ekranizacji. Wersja z 1989 roku nie mogła się równać z najlepszymi filmami opartymi na książkach króla amerykańskiego horroru. Film Mary Lamberta musiał konkurować z takimi ekranizacjami jak „Carrie” De Palmy (1976), „Lśnienie” Kubricka (1980), „Christine” Carpentera (1983) czy „Misery” Reinera (1990). Poprzeczkę miał zawieszoną wysoko. Dziś trudno znaleźć tak udane filmy oparte na Kingu, poza zjawiskowym „To” Andresa Muschiettiego. Duet Kevin Kolsch i Dennis Widmyer nową wersją opowieści o demonicznym cmentarzu mógł wprowadzić na tory wyznaczone przez Muschiettiego, który wyciągnął wszystko co najlepsze z powieści Kinga i zanurzył w horror dla widowni zakochanej w „Stranger things”. Mieli dobre intencje. Udało im się tylko połowicznie.
Nie jest nowa wersja „Smętarza…” przeznaczona dla oddanych fanów Kinga. Będą oni narzekać na liczne zmiany fabuły i spłaszczenie wymowy finału. Historia małżeństwa Creedów ( Jason Clark, Amy Semeitz) i ich kilkuletnich dzieci (Jeté Laurence, Hugo Lavoie) ma potencjał na ciekawy horror psychologiczny. Trauma związana ze śmiercią dziecka, zderzenie skrajnego racjonalizmu naukowego z metafizyką śmierci mieszają się z typowymi dla liberalnego Kinga publicystycznymi szpilami w postaci demonów wychodzących spod indiańskiej ziemi, by ukarać białych w najbardziej amerykańskim miejscu. W małym miasteczku, gdzieś w Maine, gdzie Creedowie chcą zrealizować american dream.
Twórcy „Smętarza…” nie mają ambicji by stworzyć z ponurej opowieści o zagładzie rodziny jakiś rodzaj wielowymiarowej przypowieści w stylu horrorów Jordana Peele’a. Ich celem było stworzenie klasycznego horroru opartego na dobrze znanej koncepcji: dom na uboczu, las kryjący tajemnicę i dziwny sąsiad ( tym razem o twarzy weterana Johna Lithgowa) wciągający bohaterów w mroki lokalnej społeczności. Do pewnego momentu im się udaje wszystko trzymać w ryzach. Jason Clarke kreuje poruszający obraz ojca-lekarza, który nie tylko traci dziecko, ale rozsypuje mu się cały ateistyczny światopogląd. Do tej pory nie wierzył on w istnienie duszy, teraz zawiera pakt z demonicznymi siłami z miłości do rodziny. Również Lithgow wypada intrygująco jako samotny sąsiad lekkomyślnie wprowadzający rodzinę Creedów w świat, który na zawsze powinien zostać zakopany pod ziemią.
Niestety solidnie budowana groza prowadzi do banalnego, pozbawionego pomysłu i wyświechtanego finału. Dosłowna nawalanka między siłami demonicznymi i ludzkimi zniszczyły niejeden dobrze zapowiadający się horror o egzorcyzmach. Tutaj jest podobnie. Wrażenie wtórności niweluje trochę ostatnia scena wywracająca koncepcje Kinga. Nie zmienia ona jednak ogólnego wrażenia, że „Smętarz dla zwierzaków” jest dziełem niespełnionym. Mógłby stać się klasykiem, gdyby powstał zamiast słabiutkiej pierwszej ekranizacji sprzed 25 lat. Dzisiejsza wersja jest zbyt podobna do hororrów będących inspiracją oryginalnej książki Kinga. Dobrze chociaż, że w głowie zostaje przerażający kocur Church powstały z grobu na indiańskim cmentarzu błędnie nazwanym przez dzieci smętarzem. Po seansie inaczej spojrzycie na te tajemnicze zwierzaki.
3,5/6
„Smętarz dla zwierzaków”, reż: Kevin Kolsch i Dennis Widmyer, dystr: UIP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/445119-smetarz-dla-zwierzakow-solidny-ale-niespelniony-horror?wersja=mobilna