Tym razem zapowiadam sztukę Teatru Telewizji, która pojawi się w ten poniedziałek – „Znaki” Jarosława Jakubowskiego w reżyserii Artura Tyszkiewicza. To niezwykły dramat, który znałem z lektury, bo twórczość Jakubowskiego mnie intryguje od dobrych kilku lat. Jego telewizyjną premierę uważam za wydarzenie, a nawet za mały cud.
Po pierwsze na tle praktyki polskich teatrów, które rzadko sięgają po polskich współczesnych autorów. Czasem dlatego, że nie widzą w tekstach publikowanych choćby w „Dialogu” ciekawych ofert – na miarę Różewicza, Mrożka czy Grochowiaka. Ale chyba i dlatego żeby uniknąć różnych społecznych, ba politycznych kontrowersji, jakie te teksty mogą ze sobą nieść. Wyjątek stanowią sztuki zaangażowane po stronie radykalnej lewicy, na nie jest zapotrzebowanie. Ale to często nie są skończone teksty literackie, raczej różne montaże i prowokacje.
To mamy dodatkową trudność. Jakubowski, mieszkający pod Bydgoszczą, nieobecny na warszawskich salonach, kojarzony jest z raczej konserwatywnymi poglądami. Można się w „Znakach” doszukiwać antypoprawności politycznej, przestrogi przed społeczną inżynierią, choć także inteligenckiej obawy przed społeczeństwem, ba władzą, która stawia na masowość i intelektualną bylejakość. Pisarzy współczesnych przeraża raczej coś innego. A tu nagle wrażliwość liberalnego Tyszkiewicza, skądinąd jednego z najciekawszych naszych reżyserów, spotkała się z wrażliwością konserwatysty. „Warto rozmawiać” – tak reaguje Tyszkiewicz, gdy go o to pytam.
Punkt wyjścia jest tyleż pomysłowy, co budzący grozę. Chyba tyle można zdradzić. W mieszkaniu pisarza Jana pojawia się urzędnik zapowiadający zasadniczą zmianę. Aby skończyć z kłopotami z ortografią, zlikwidowano znaki diakrytyczne. „Ć” ma być od tej pory „c” i tak dalej. Pisarz ma zaakceptować tę zmianę. Ale protestuje w imię piękna ojczystego języka, w imię różnorodności i komplikacji. Ale świat mknie w całkiem innym kierunku.
Co zabawne, zdarzały się podobne próby odgórnego sterowania językiem. Już w roku 1906 republikański prezydent USA Theodore Roosevelt chciał upraszczać amerykański angielski. „Through” pisane w sposób zbyt jego zdaniem skomplikowany, miało stać się „thru”. Kongres oskarżył go o despotyzm i z oburzeniem odrzucił reformę. Teraz toczą się różne spory o upraszczające korekty. Ale oczywiście ta historia ma moc metafory dotyczącej wszelkich uszczęśliwiających utopii. A zarazem nie jest prosta, dokonuje również wiwisekcji postawy buntownika. I traktuje o ludzkiej samotności.
Niemal co tydzień Teatr Telewizji ma nowe trafione strzały. A jednak napiszę: dawno nie widziałem przedstawienia tak teatralnie szlachetnego, ascetycznego, w rozumny sposób awangardowego i równocześnie intelektualnie klarownego. Metaforyczne dekoracje Aleksandry Gąsior, zimne barwy obrazu, sugestywna, choć dyskretna muzyka Borysa Kunkiewicza (choć i Bacha), wygrywanie prostymi gestami skomplikowanych przesłań – to wszystko tu jest. A na koniec przerażenie.
I to nieprawda, że każdy aktor umie wycisnąć z tekstu tyle samo. Sceny między Przemysławem Stippą (pisarz) i Grzegorzem Małeckim (urzędnik) odwołują się niby do jednego z najtrwalszych archetypów: naginania człowieka do norm konformizmu nazywanego rozsądkiem. Tylko jak oni obaj to grają, jak unikają wszelkiego stereotypu. Tu nie ukryjesz się w zgiełku inscenizacji, nie przesłoni cię ruch, plastyka. Kamera łowi każdy grymas ust. A Stippa funduje samą swoją obecnością przez całe przedstawienie na ekranie potężne, niemal metafizyczne przeżycie widzom.
Partneruje im równie sugestywna Marta Ścisłowicz jako żona pisarza. Tyszkiewicz jeszcze wyostrzył antyutopijne zakończenie każąc postaciom mówić „nowym językiem”. Pisarz brał udział w próbach i zmiany akceptował. Wspaniały teatr literacki, który miał się rzekomo kończyć.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/440247-znaki-pisarz-w-obcegach