Mam wyrzuty sumienia – w stosunku do Teatru Polskiego Radia. Był ze mną w czasach dzieciństwa i młodości. Rozbudzał we mnie wyobraźnię, zaciekawiał światem, to za jego pośrednictwem dowiadywałem się o wybitnych dziełach literatury. Do końca życia będę pamiętał wstrząs, jaki wywołała we mnie radiowa adaptacja „Dżumy” Camusa. Nie przywołam reżysera ani aktorów. Ale kobiecy okrzyk: „Co winne jest moje dziecko?”, w odpowiedzi na kazanie ojca Paneloux o zarazie jako karze bożej pojawia się w mojej głowie.
A jednak na festiwalu Dwa Teatry w Sopocie wybrałem bieganie na przedstawienia telewizyjne. Choć wiedziałem, że wystarczy parę kroków, żeby wsłuchać się w kilka wybitnych inscenizacji radiowych. Krzesanie rzeczywistości samymi głosami to sztuka najwyższej próby. Wstyd panie Zaremba, że tak poszedłeś pan na łatwiznę.
Dziś krok w kierunku rehabilitacji. Czymże innym bowiem jest opis Teatru Polskiego Radia w rubryce poświęconej tej strasznej telewizji?
Słuchowisko Mariusza Cieślika „Zupełny Bareja” wysłuchane. Cieślik, człowiek wielu talentów, napisał sztukę o reżyserze najlepszych polskich komedii, a potem dostosował tekst do potrzeb radia. Wyszła humoreska błyskotliwa, lekka niczym pianka. Stosowna do poczucia humoru tego mistrza nad mistrze, który owszem lubił rodzajowość, przaśność, buzię aparatczyka i zwykłego Polaka w krzywym zwierciadle, ale który umiał być przaśny w niebywale wyrafinowany sposób. W tym jego krzywym zwierciadle cała epoka, a przy okazji komunistyczny system przeglądały się w iście montypythonowskim duchu.
Paradoks? Tak. Jeśli dodam, że nieraz brutalny w swoich obserwacjach Stanisław Bareja pozostał nieśmiałym intelektualistą, obraz mieni się już wszelkimi barwami. Był człowiekiem myśli, wahającym się, na ile drwić sobie z rodaków, a na ile próbować ich – jak w finale „Misia” – uwznioślić. Bo był też Bareja polskim patriotą.
I odpowiednio subtelnie opowiedział nam to Robert Talarczyk jako reżyser słuchowiska. Głos Olafa Lubaszenki, zakłopotanego, to znów autoironicznego, okazał się wymarzony do tytułowej roli. Fakt, że wystąpili w tym cacku Robert Górski i Mikołaj Cieślak, już nie jako królowie estrady, ale aktorzy pełną gębą, zawierał podwójne dno. Bo kogo jak nie ich pytać o poczucie humoru Polaków. Nawet jeśli Górski kreuje tu pogromcę humoru, demonicznego peerelowskiego urzędnika. Swoją drogą Cieślak okazał się mistrzem w podrabianiu głosu Stanisława Tyma w scenkach z „Misia”. Moim aktorskim faworytem był jednak Robert Jarociński, kombatant e-booków i dubbingów, tu w roli Cenzora. Śmieszył, tumanił, przestraszał samym głosem – bez szarży, z klasą. Owacje przy odbiorniku.
Cieślik odtworzył wiele anegdot o Barei. Są i cytaty z upiornych kolaudacji, gdzie, aby podlizać się władzy, inni artyści dowodzili, jak bardzo są te jego komedie „niekonstruktywne”, przesadne, ba wulgarne. Pośród chóru donosicieli nie było na szczęście nazwisk wielkich, choć duże się niestety trafiały.
Ale ze zdumieniem odkrywam, że niechęć części świata filmowego wobec Barei utrzymuje się już bez politycznego kontekstu. Że bywa porównywany do Patryka Vegi, że jest to refleks jakiejś dziwnej pogardy wobec komedii. Mam wrażenie, że sporo w tym zazdrości wobec kogoś, kto miał komplety widzów i osiągnął status twórcy kultowego, wiecznie cytowanego. A on od wielu swoich wrogów był po prostu mądrzejszy. Niestety tak dawno go już między nami nie ma. Za to Cieślik podchodzi do filmu o nim.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/418629-tesknota-za-bareja