Zdziwił mnie reżyser Robert Gliński, kiedy w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej” oznajmił: „Młodzież weszła w seriale, bo one nie są zniuansowane czy pogłębione psychologicznie”. A jeszcze bardziej Robert Mazurek. Pytaniem z konkluzją, że w serialu od razu wiadomo, czy bohater jest dobry, czy zły.
Robercie, o jakich serialach mówisz? O „Zakazanym imperium”, którego kolejne sezony gromadziłeś? Tam wszystko jest takie oczywiste? A może o „Broadchurch”, jednym z najlepszych, bardzo zniuansowanych brytyjskich kryminałów, do którego oglądania się zabierałeś? Nawet „House of Cards”, który znudził Glińskiego, nie pasuje do opisu, choć wiadomo, że kongresmen Underwood grany przez Kevina Spaceya ma duszę czarną jak smoła. Ale świat czarno-biały tam nie jest.
Takie „czarno-białe” seriale są, a najwięcej jednoznaczności widzimy paradoksalnie w tasiemcach, telenowelach. Niby jest czas, żeby komplikować, ale gospodyni między jedną a drugą czynnością chce jasno wiedzieć, kto swój, kto nieprzyjaciel. Ale nawet nasze „Belfry” komplikowały bardziej niż filmy kinowe. A co mówić o serialach, które Mateusz Matyszkowicz, ku mojemu podziwowi, kwalifikuje jako premium. One przeżywają teraz złoty okres.
Skończył się na HBO serial „Ostre przedmioty”. Według powieści Gillian Flynn, nakręcony pod batutą kanadyjskiego reżysera Jeana-Marca Vallée, o którym już pisałem – po trzecim odcinku. To przykład filmowej opowieści niespiesznej, koncentrującej się na drgnięciach duszy, mam wrażenie, że niełatwej w odbiorze, choć osnutej wokół okrutnych morderstw w małym miasteczku.
Jestem zachwycony? Niewątpliwie ten sposób opowiadania wciągał, czasem dołował, na pewno nie zostawiał obojętnym. Może na koniec wkradło się nieco rozczarowania pointami. Czy konflikt między matką i córką, świetnie poprowadzony aktorsko przez Amy Adams i Patricię Clarkson, nie byłby ciekawszy bez jego „skryminalizowania” w finale? Czy przy cienkiej kresce, jaką rysowano postaci, role trochę nie zostały rozdane według znanego schematu? Nie tylko widziałem sporo filmów o miasteczkach kryjących mroczne tajemnice, lecz również takich, w których zło kryło się za politurą zamożności i dobrego wychowania, więc nasza sympatia musiała wędrować ku pokręconym indywidualistom.
Nie twierdzę, że tak czasem nie jest. Ale może przydałyby się odstępstwa od stereotypu? Więcej zaskoczenia? Tyle że w filmach kinowych ten stereotyp pleni się bardziej. A tu mamy ciekawe obserwacje „po drodze”.
Oto dziennikarka, grana przez Amy Adams, zostaje zabrana przez młodszą siostrę na imprezę małomiasteczkowej młodzieży. Podczas kłótni o kolejną porcję kwasu (narkotyku) chłopak nazywa dziewczynę „unionistką”. Bo wbrew temu, co pochopnie napisałem, kontekst miejsca, regionu Ameryki, ma tu znaczenie. Wcześniej oglądamy mieszkańców Wind Gap gromadzących się na festynie, którego apogeum stanowi amatorskie przedstawienie o bohaterstwie dzielnej konfede ratki w walce z unionistami. To stan Missouri, który pozostał przy Unii, ale miał południowe sympatie. Toteż w scence na imprezie stare grzechy, obyczaje splatają się nagle z grzechami nowymi. Bardzo to postmodernistyczne. Ale czy nie taki jest świat?
Muszę kończyć, na HBO czeka nowy serial „Castle Rock” według Stephena Kinga. Nikt tak nie odnowił gatunku horroru jak piekielnie niejednoznaczne seriale: „America Horror Story” czy „Dom grozy”. No właśnie…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/410439-zaremba-o-potedze-seriali-raz-jeszcze