1 sierpnia tego roku wieczorem na TVP Kultura fabularne „Miasto 44”. Na Stopklatce dokumentalny, choć fabularyzowany, film o najprostszym tytule „Powstanie Warszawskie”. Oba sprzed czterech lat.
Co ciekawe, sprawcą obu jest młody reżyser Jan Komasa. W przypadku fabuły to jego autorska wizja. Co więcej, to ten jeden, główny film, który miał oddać całą prawdę o Powstaniu i dostał na to duże publiczne środki. W przypadku dokumentu Komasa był raczej autorem pomysłu, kimś, kto wprawił machinę w ruch. Benedyktyńska praca montowania klatka po klatce wyimków z powstańczych kronik to bardziej dzieło niefilmowców: dyrektora Muzeum Powstania Jana Ołdakowskiego i pracownika tegoż muzeum Piotra Śliwowskiego.
Broniłem „Miasta 44” przed atakami niektórych patriotów, którzy uznali ten obraz za zamach na ich jedyną wizję wydarzenia. Zarzucanie Komasie zamiaru bezczeszczenia świętości to czysty absurd. Histeria niedopuszczalna, nawet gdy odwołuje się do odczuć, pojedynczych zresztą, powstańców, bo prowadzi do odmawiania komuś dobrych intencji, gdy są ewidentne. Autor „Golgoty wrocławskiej” jest patriotą, nawet jeśli manifestuje tę postawę na własną modłę.
Zarazem ja sam byłem przyzwyczajony do bardziej tradycyjnego obrazu wojny. Raziły mnie manieryzmy twórcy, który dopiero co epatował światem współczesnej, „wirtualnej” młodzieży w „Sali samobójców”, a teraz naginał świat dawniejszy do niej. Drażnił wtręt z pacyfistycznego utworu Czesława Niemena, dziwił fakt, że nie zauważono krótkiego może, ale jednak ewidentnego momentu entuzjazmu, zachłyśnięcia się wolnością, a od razu zajęto się apokalipsą, pokazując bohaterów jako dzikich i pogubionych w chaosie.
A potem usłyszałem, że niektórzy powstańcy płakali na premierze, bo wreszcie ktoś zobaczył ich znój i cierpienie, a wojna nie była czysta ani schludna jak w „Czasie honoru”, ale oznaczała grzebanie się w błocie. Obejrzałem raz jeszcze w telewizji, gdzie lepiej dostrzega się detale, i jednak poczułem emocje tego filmu. Józef Pawłowski zmieniający się z grzecznego chłopca w zombie za pierwszym razem mnie drażnił. Teraz do mnie przemówił.
„Powstanie Warszawskie” wypełnia lukę pozostawioną przez „Miasto 44”. Tam koszmar. Tu hymn o żywotności warszawiaków podpatrywanych przez kamery. Ich zmysłu społecznego i samoorganizacji, o których często zapominamy. Narzekano czasem na szczątkową akcję, na głosy braci fotoreporterów, którzy prowadzą podobno infantylne dialogi. Mnie one nie przeszkadzają. Wystarczą mi utrwalone twarze tych ludzi, którzy odzyskali kolory, ba, własne słowa odczytane przez biegłego sądowego. Jest wielką zasługą Jana Ołdakowskiego i jego zespołu, że ten „konstruktywny” wymiar zdarzenia umieli wydobyć. Co nie oznacza drapowania klęski na zwycięstwo – na koniec mamy zwały trupów. Ale co przypomina o lekceważonym często polskim potencjale.
Tym razem nie obejrzałem obu filmów. Wybrałem mimo upału śpiewanie na placu Piłsudskiego. A przypomniał mi się jeszcze jeden, rok starszy film – „Sierpniowe niebo. 63 dni chwały” Irka Dobrowolskiego. Skromny i bezpretensjonalny. Może mimo kosztownej próby Komasy nie nadszedł jeszcze czas syntezy. Może bardziej przemawia budzący grozę epizod przeżyć garstki cywilów ze wspaniałym głosem narratora w tle. Głosem Krzysztofa Kolbergera tuż przed śmiercią. Człowieka, który wprowadzał mnie kiedyś w świat romantyzmu. I współczesna ballada o potrzebie upamiętnienia. Prosta jak plakat, a nie plakatowa. Chapeau bas!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/406591-zaremba-przed-telewizorem-trzy-razy-powstanie