Kiedy Jean Améry (a właściwie wiedeńczyk Hans Meyer; po wojnie postanowił jednak nie podpisywać się nigdy po niemiecku, tworząc pseudonim-anagram) doświadczywszy Auschwitz i Bergen-Belsen został wyzwolony przez Anglików, miał 33 lata: piękny wiek! Gdy w 23 lata później pisał swój esej „O starzeniu się”, również nie sposób go było, tym bardziej według dzisiejszych norm, uznać za starca. Kiedy dowiedział się więcej o tej obcej mu przecież kondycji, na narach KZ-tu czy w belgijskiej kawalerce, gdzie spędził powojenne ćwierć wieku?
Napisał Améry nie tyle o starości, co o starzeniu się – piórem chłodnym, ostrym i nie pozwalającym na oszustwa, tropiąc każdą szczelinę w myśleniu, każdy zaciszny kąt. Zaczyna łagodnie, od przywołania pamiętnych, nieubłaganych scen z ostatniego tomu „W poszukiwaniu straconego czasu”, w których chory i znużony Marcel raz jeszcze, po wielu latach, trafia na salony i natrafia tam na „osoby o powiekach naznaczonych zastygłą sztywnością tych, którzy wkrótce odejdą”. Każdy ze spotkanych, czy będzie to książę de Guermantes („król z bajki, który ma brodę niczym z waty i powłóczy nogami jak w butach o ołowianych podeszwach”), czy Gilberta, dawna ukochana, baron de Charlus czy szkolny rywal Bloch wydają mu się okrutnymi karykaturami samych siebie, chwilowy zaś narrator, A. (w roli A. obsadzani będą jednak w książce różni autorzy i autorki, najczęściej zaś będzie nim sam Améry)„zza sklerozy i odwodnienia odczytuje ich dawne rysy”.
Ani Proust jednak, ani wielu innych, począwszy od Seneki, którym wydawało się, że piszą o starości bez złudzeń, nie nazwali tyle, co austriacko-belgijski samotnik. Niczego nie pozostawił, opisując zmieniające się doznawanie czasu („Człowiek stary, powiada się, ma życie za sobą, ale życie to, już nieprzeżywane, stanowi tylko zgromadzony czas, przeżyty, umarły”) i ciała („Ciało jako powłoka, coś zewnętrznego i dodanego, a zarazem najbardziej swoistego i determinującego”). Ale też – społecznego odbioru starości. Zdaniem Améry’ego bowiem o osiągnięciu progu starości przesądza, bardziej jeszcze niż reumatyzm czy zwiotczenie skóry, niż „odnajdywanie się na coraz niższych punktach organicznej spirali”, niż niemożność zrozumienia współczesnych kaprysów mody, polityki i poetyki, wygodnie podsumowywanych frazą „świat oszalał”, osiągnięcie „punktu czasowego, w którym człowiek odkrywa, że jest tylko tym, czym jest. Nikt go już nie pyta: co będziesz robił? Wszyscy uważają, trzeźwo i niewzruszenie: robiłeś to a to”.
To może zdarzyć się w różnym czasie – dodaje pisarz, bawiąc się czytelnikiem jak kot myszą. - Kennedy, gdy w wieku 43 lat zostawał prezydentem USA był młody; czterdziestotrzyletni asystent profesora wyższej uczelni młody już nie jest; podobna różnica dzielić będzie na zawsze senatora Tomasza Buddenbrooka i jego brata Christiana, który „ze swym upodobaniem do śniadań z szampanem był jeszcze na łożu śmierci wcześnie podstarzałym chłopcem”. Bo jedyną szansą na ucieczkę przed „społeczną starością”, twierdzi Améry, jest szaleństwo lub artystowska niedojrzałość: ale nawet dla Piotrusia Pana nadejdzie dzień, w którym doświadczy, jakim kłopotem bywa rozwiązane sznurowadło.
Jest to napisane suchym, a jednocześnie precyzyjnym, odkrywającym nieznane dotąd smaki (głównie gorycze) językiem pełnym zimnej pasji. „O starzeniu się” można postawić na półce gdzieś między „Rozmyślaniami” Marka Aureliusza a aforyzmami Ciorana; żaden z tej trójki nie dozna przy tym uszczerbku. To język pozwala znieść tę prozę filozoficzną, sprawić, że niewielką książkę pochłania się w godzinę nie tylko w nadziei na happy end, którego nie będzie, ale w fascynacji prestidigitatorską zręcznością, z jaką Améry obraca w palcach ludzką kondycję niczym orzeszek, by w kończącym akapit zdaniu zgnieść go, pokazując przez chwilę wnętrze: zetlałą pustkę. Czy coś może jeszcze przywrócić połysk i blask orzechom? Może najnowsza powieść Wojciecha Kudyby, traktująca o wielu węzłach, w najgłębszej warstwie opowiadająca jednak o zmaganiach i zwycięstwach w starości. I to, dodajmy od razu, starości w jednym z najtrudniejszych wariantów: dochodzenia do siebie po wylewie, czemu towarzyszy odzyskiwanie mowy i pamięci. Z tym doświadczeniem mierzyło się wielu, dość wspomnieć „Baltazara” Sławomira Mrożka, ale nazywanie go przez głównego bohatera językiem niepewnym siebie, posuwającym się naprzód po omacku, krążącym w kółko wśród wspomnień, potykającym o spółgłoski, to naprawdę duże dokonanie pisarskie.
Portretów starości jest w tej książce więcej: starość zapita i zaszyta, rozsypana w alzheimerze i zasznurowana w gorsecie rygorów niemieckiego „domu seniora”, patriarchalna, heroiczna i samotna. Już one wystarczyłyby, żeby uznać „Imigrantów” za odkrycie, w dodatku umieszczone (domyślam się w tym żartu autora-literaturoznawcy) w znanej, uświęconej przez tradycję fabularnej „ramie” nocnej podróży pociągiem. Ale co więcej, jest to książka świetnie, bo nieostentacyjnie, osadzona we współczesności, dziejąca się na „styku” polsko-niemieckim ostatniej dekady. Oczywiście, z bolesną pamięcią wojny w tle – ale przede wszystkim z konkretem najnowszych polskich emigracji zawodowych (różnych - tych „profesjonalnych” i tych „szparagowych”), emerytur zarabianych w Niemczech i wydawanych w Polsce, małych busów, krążących bez przeszkód w schengeńskim świecie bez granic, nawet z lawiną imigrantów, której nie mogą zrozumieć mieszkańcy schludnych, gościnnych miasteczek.
Nie jest to przy tym w żadnym razie „powieść polityczna”, chociaż recenzentom „Polityki” i „Newsweeka” nie spodoba się pewnie ani akapit o wraku samolotu pokazanym w kwietniu 2010 roku na ekranie szpitalnego telewizora gdzieś w Niemczech („Pomyślałem, że sam im wytłumaczę (…), opowiem, kto zginął, dlaczego ludzie nie mogą o tym zapomnieć i co to właściwie znaczy (…), zacząłem objaśniać, ale nagle spostrzegłem, że patrzą tak jakoś dziwnie, jedni z zakłopotaniem, a inni zaczęli się głupio uśmiechać, jakbym bełkotał. (…) Któryś nawet popukał się w czoło, więc zrozumiałem, że już zrobili ze mnie wariata i cokolwiek bym powiedział, to i tak dla nich to będzie bełkot”), ani norwidowska nieledwie w swojej mocy, daleka od pospolitości dnia codziennego pochwała polskości, usiłującej spełnić się w wierności obyczajom, w zrywaniu bukietów na Zielną: majeranek, koper, szałwia i krwawnik.
Niesłusznie się żachną, te odwołania osadzają „Imigrantów” we współczesności, ale Wojciech Kudyba nie napisał na szczęście ani agitki, przeciwstawiającej upadłe Niemcy anielskiej Polsce, mlekiem i dzietnością płynącej, ani czytadła nad rozlewiskiem. Napisał powieść o próbie uratowania swojego życia u progu starości i słabości, która jak zawsze nadchodzi zbyt szybko, uratowania w jedyny dostępny nam sposób: poprzez usiłowanie bliskości.
O eseju Jeana Améry („O starzeniu się. Bunt i rezygnacja”, przełożył Bogdan Baran, Wydawnictwo Aletheia, 2018), powieści Wojciecha Kudyby („Imigranci wracają do domu”, PIW, 2018) i monografii historycznej Henryka Litwina („Chwała Północy. Rzeczpospolita w polityce Stolicy Apostolskiej 1598-1648”, PIW, 2018) – w najnowszym numerze „Sieci”
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/399481-dobranoc-marku?wersja=mobilna