Kolejna moja relacja z podróży po Polsce. Jestem jurorem w festiwalu Klasyka Żywa. Definicja klasyki bardzo szeroka (teksty do 1989 roku). Ale tym więcej okazji by popatrzeć, jak polskie teatry obsługują polskich widzów pokazując im polską dramaturgię.
Tym razem zawitałem do Nowej Huty. Teatr Ludowy, z wielkimi tradycjami, wystawił „Sędziów” Stanisława Wyspiańskiego. Reżyserowała sama dyrektorka teatru Małgorzata Bogajewska. Za jedno muszę ją na wstępie pochwalić: po przedstawieniu odbyło się spotkanie z widzami, rozmowa prowadzona przez dziennikarza, z udziałem biskupa Tadeusza Pieronka, którego pytano o moralne dylematy przedstawione przez Wyspiańskiego. Bo to opowieść o winie i karze, strasznym fatum i pretensjach do Boga. Skądinąd takie rozmowy po zgaśnięciu świateł mogą budować wokół teatru wspólnotę.
Dla mnie ta dyskusja miała jeszcze jeden walor. Siedząca obok biskupa reżyserka objaśniała swoje inscenizacyjne pomysły, tłumaczyła intencje. Mam więc wiedzę o tych intencjach z pierwszej ręki. A próbując coś zrozumieć tak a nie inaczej, nie będę oskarżony, że czegoś się gołosłownie domyślam, a coś interpretuję nietrafnie.
Niestety te pochwały za oprawę nie zmieniają mojego poczucia rozczarowania i dystansu wobec samego przedstawienia. Zacznę jednak od sztuki. Napisał ją Wyspiański u kresu życia, ciężko chory, inspirując się kryminalną kroniką, która utrwaliła prawdziwe morderstwo. Zabita była chrześcijańską (huculską) służącą żydowskiego karczmarza, a sprawcą syn tegoż karczmarza, zarazem jej kochanek.
Oczywiście część historii jest zmyślona przez dramaturga, przede wszystkim wątek młodszego syna, którego śmierć staje się karą spadającą na bogatą żydowską rodzinę za ukartowanie zbrodni. Sztuka ze względu na swoją posępną wymowę , z powodu pobrzmiewających w niej pytań o sens bożej i ludzkiej sprawiedliwości, bywała źródłem natchnienia najlepszych. Pamiętne są zwłaszcza dwie głośne inscenizacje: Konrada Swinarskiego ze Starego Teatru, z roku 1968, gdzie karczmarza Samuela grał wybitny aktor krakowski Wiktor Sadecki, oraz Jerzego Grzegorzewskiego z roku 1998 – tam mocował się z tą rolę jakby do niej stworzony Jerzy Trela.
Bogajewska zwyczajem współczesnego teatru wszystko postawiła na głowie. Siedzimy więc na scenie, podczas gdy pustą widownię widzimy z oddali, a czasem pojawiają się na niej bohaterowie. Intencja jest tu prosta i bez objaśnień reżyserki: to my, publika jesteśmy sędziami, może lepszymi niż niedbały, podejrzewany o korupcję sąd mający rozwikłać sprawę morderstwa. To nie najpoważniejsza innowacja. Choć mam wrażenie, że wysiłek organizacyjny dodatkowo zaciążył na czytelności tego, co nam pokazywano.
Oczywiście grane to jest we współczesnych ubraniach, personel karczmy nosi stroje na wpół kelnerskie. Już to zaciera wiele niuansów tekstu, choćby zderzenia między światem chrześcijańskim i żydowskim, skądinąd drażliwego, bo mamy przecież do czynienia z mordem uknutym przez Żydów, a dokonanych na chrześcijance, na dokładkę wcześniej przez nich zdemoralizowanej i zmuszonej do dzieciobójstwa. Oczywiście dzięki tekstowi trochę te klimaty się przebijają, ale dość słabo i chwilami niejasno, skoro bohaterowie z obu światów się nie różnią. Niejasna więc pozostanie też końcowa skarga Samuela na Jehowę. Ona wyraźnie dotyczy Boga starotestamentowego, co powiedział nawet podczas końcowej dyskusji biskup Pieronek.
Reżyserka broni swego zamysłu, bo przecież „dziś jest tak samo”. W szczególności piekło i niewola kobiet trwa podobno nadal. Można nad tym debatować do woli. Ale pewne zabiegi inscenizacyjne idą już w kierunku nonsensu. Młodszego syna, Joasa, zwykle grały kobiety (u Swinarskiego 50 lat temu – Anna Polony, u Grzegorzewskiego – Dorota Segda), bo to jest postać dziecka. Ale Maja Pankiewicz jako Joas jest specjalnie rozbierana, żeby pokazać, że jest w istocie zabandażowaną dziewczynką. Chodzi o to, że Samuel nie przyjmuje podobno do wiadomości, że ma córkę nie syna. To już wymyśliła Bogajewska od początku do końca, jest to sprzeczne z tekstem, z duchem epoki i w gruncie rzeczy także tradycyjnej patriarchalnej kultury, którą się tu krytykuje. Zwłaszcza, że Samuel ma starszego syna, więc nie musi kreować sztucznie dziedzica.
To nonsens, ale z konsekwencjami. Siedziałem na widowni pośród młodych dziewcząt, które po przedstawieniu prosiły swoją opiekunkę aby im jeszcze raz objaśniła fabułę. Faktycznie, kiedy ogląda się baraszkujących kelnerów, a brat jednego z nich jest siostrą, można się pogubić.
Dezorientacji sprzyjało zresztą wiele innych czynników. Kiepska dykcja części zespołu, zwłaszcza kobiecej – słowa Pankiewicz (Joasa) czy Weroniki Kowalskiej jako posługaczki Jewdochy ledwie można było zrozumieć, choć aktorzy byli wyjątkowo blisko nas. Zamazywało rozmaite sensy także duże ściśnięcie tekstu w niespełna półtoragodzinną jednoaktówkę. Konia z rzędem temu, kto nie znając tekstu oryginalnego zrozumie, że przechodzimy od opowieści o morderstwie do sceny sądu. Zamiast składu sędziowskiego pojawia się jakaś trójka poszturchujących się ludzi, główny sędzia jest na dodatek, też zgodnie z modą zamieniania płci, kobietą w szpilkach i z kieliszkiem w dłoni. Przyjdzie chyba chodzić do teatru z librettem jak do opery.
W efekcie pulsujący namiętnościami dramat zmienił się w ciąg gagów, okrzyków i pomruków. Nawet tak doświadczony aktor jak Jacek Wojciechowski jako Samuel wykorzystał tragiczną moc scen ostatnich może w 50 procentach. Na pochwały zasłużył za to najbardziej Cezary Kołacz jako rudowłosy starszy syn Natan. On był prawdziwy, twardo dramatyczny, a na dokładkę wszystkie jego słowa można było wyraźnie usłyszeć.
Cóż, doznałem wrażenia skostniałej maniery, a wraz z komentarzami reżyserki o trwałości rozmaitych konfliktów doznałem go nawet bardziej. Nie takimi środkami osiąga się uniwersalizm ludzkich spraw i dramatów. Może odrobinę lepszy zespół zrobiłby z tego mimo wszystko coś więcej. Choć z kolei obserwując starania Cezarego Kołacza, Jacka Wojciechowskiego czy nawet, poza kłopotami z komunikacją, Weroniki Kowalskiej jako Jewdochy, mogę też podejrzewać, że gdyby im nie podstawiano nóg, przemówiliby do mnie bardziej.
Skądinąd nie jest to rekord bity w dyscyplinie unieczytelniania klasycznych sztuk. Tu przynajmniej niczego nie dopisano. I Małgorzata Bogajewska wydawała się szczerze przejęta tamtym, oryginalnym tekstem. Za co mimo wszystko jestem jej wdzięczny. Ale proszę pamiętać o młodym widzu, który idzie na coś takiego pierwszy raz i nie jest w stanie nawet ogarnąć akcji, bo teatr mu w tym przeszkadza.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/390211-sedziowie-w-nowej-hucie-co-z-tego-zrozumie-mlody-widz?wersja=mobilna