Josepha Rotha można pokochać już za sam życiorys, ale tylko do chwili, kiedy przeczytamy pierwszy akapit jego pióra: wtedy rozpoczyna się inne urzeczenie, zagarnia nas inny rytm. Ten stop rzeczowości i smutku jest trudniejszy do podrobienia niż bitcoin.
To jeden z tych autorów, których legenda przez pierwszą chwilę przynajmniej przesłania dzieło: Żyd z czarnego sztetł, jakim były Brody, student filologii z Uniwersytetu Wiedeńskiego, ochotnik, z czasem odważny żołnierz w szeregach cesarsko-królewskiej armii, spiskowiec działający na rzecz restauracji Habsburgów i, jak chcą niektórzy, konwertyta na katolicyzm? Wierny mąż chorej na schizofrenię żony, katastrofista i nostalgik, erudyta, alkoholik i monarchista, piszący przy karafce koniaku w zatłoczonej kawiarni i umierający w podrzędnym paryskim hoteliku na trzy miesiące przed wybuchem drugiej wojny światowej? Tak, Josepha Rotha można pokochać już za sam życiorys, ale tylko do chwili, kiedy przeczytamy pierwszy akapit jego pióra: wtedy rozpoczyna się inne urzeczenie, zagarnia nas inny rytm. Ten stop rzeczowości i smutku jest trudniejszy do podrobienia niż bitcoin.
„Galicja spoczywa w samotności, zapomniana przez świat, a jednak nie odizolowana; wygnana, ale nie odcięta; więcej tu kultury, niż kazałyby domniemywać niedostatki kanalizacji, dużo nieładu i jeszcze więcej osobliwości. Wielu zna ją z czasu wojny, ale wówczas Galicja ukrywała swoje oblicze. Nie była krajem. Była zapleczem albo frontem. Ma jednak własną radość, własne pieśni, własnych ludzi i własny blask; smutny blask wzgardzonych”.
Roth, prawda? Tak, to musi być Roth.
Zanim napisał powieści, zanim rozpoczęła się jego ucieczka przez hitlerowcami, zanim jasno dostrzegł, że Europa zadała sobie śmiertelny cios w roku 1914, miotał się, jak całe pokolenie ocalałych z Wielkiej Wojny, przez kilka nerwowych, euforycznych, lecz wypranych z radości lat w nurtach mód, jazzu, konferencji międzynarodowych i salonowego filobolszewizmu. Roth miał szczęście krążyć w tym wirze nie jako rozbitek (którym tak naprawdę był), lecz jako wzięty dziennikarz berlińskiej prasy liberalnej, z „Frankfurter Zeitung” na czele, i w tej roli trafił do Albanii, do Włoch, do ZSRS (jego relacje stamtąd należą do zlekceważonego przez międzywojenną Europę kanonu „przejrzeń na oczy”), do Langwedocji – i do Polski.
Napisawszy to zdanie, zdałem sobie sprawę, jak jest ono dwuznaczne: czym innym był przed kilkudziesięciu laty „dziennikarz”, co innego znaczyła „liberalna prasa”. Zostawmy jednak na boku banalne lamenty nad upadkiem mediów, skoro różnicę poznać można po owocu, czyli po zbiorze korespondencji Rotha zatytułowanym przez wydawcę „Listy z Polski”: najwyraźniej w latach 20. i 30. XX wieku poważni dziennikarze pisywali eseje podróżne, nie hashtagi.
Przeglądanie się w cudzym spojrzeniu jest zawsze zdrowe: pozwala dostrzec niejedną tkwiącą w naszych oczach belkę, ściera jak pilnikiem megalomanię, w przypadku czyjejś niechęci też bywa pożyteczne, ukazując, że nie oznacza ona końca świata. Stąd relacje podróżników zawsze są w cenie, by wspomnieć choćby kanoniczną od ponad pół wieku antologię „Polska Stanisławowska w oczach cudzoziemców” zestawioną przez Wacława Zawadzkiego. Najprzyjemniejsza bywa jednak zapewne lektura tych tekstów, których autorzy rozpływają się nad zaletami polskiego chleba i mleka, urodą Polek i odwagą Polaków.
Kto szuka podobnego plasterka na ego, nie zawiedzie się, sięgając po „Listy z Polski”; ale mam nadzieję, że znajdzie tam dużo więcej. Roth pozostaje pełen uznania dla polskich krajobrazów, pieśni wieśniaczych, ciekawości świata, ba, młodości Młodziakówien i „Alków” których widzi, spieszących do gimnazjum – ale warto zdać sobie sprawę, że pisząc filuterne frazy podejmował znacznie głębszą grę z własną przeszłością, rodowodem, oraz z czytelnikami i wydawcami.
Wracał do Galicji (najpiękniejsze, choć nie wszystkie relacje dotyczą Lwowa i „Małopolski Wschodniej”) z której, jak tylu z jego pokolenia, wyrwał się, dokonując kolosalnego skoku i której doświadczył po raz drugi w najgorszym dla niej czasie, podczas walk toczonych w Karpatach. I więcej jeszcze: pisał dla liberalnego czytelnika berlińskiego, niemieckiego, europejskiego, który o Polsce wiedział niewiele, a jeszcze mniej dobrego i który świeżo miał w pamięci rozdmuchane propagandowo doniesienia o nieszczęsnym pogromie we Lwowie, jakiego dopuścili się hallerczycy oraz o „zamachu Piłsudskiego”. Cóż prostszego, jak popłynąć tym nurtem, ganiąc soldateskę, a na osłodę rzucając kilka komplimentów pod adresem miejscowych poetów i nabiału? Znali tę sztukę korespondenci dawni, znają i dzisiejsi.
Joseph Roth, eks-oficer piechoty w arcycywilnym meloniku, z przekorą zagończyka wybiera tematy najtrudniejsze: tłumaczy postawy ludu, politykę państwa wobec mniejszości ukraińskiej, ba, rzecz tak śmieszną jak tromtadrację parad.
„Tyle jest okazji! Dziś jakieś miasto świętuje przyłączenie do państwa, jutro to czy inne lokalne zwycięstwo, w następną niedzielę rocznicę pułku. (…) Sztandary łopoczą, huczą bębny, grzmią trąby. Ale bez żadnej wojowniczej intencji! Proszę ostrożnie przyjmować informację o symptomach, a jeszcze ostrożniej ich wykładnię! – zastrzega się, przyjmując konwencję >listu do przyjaciela<. - W Polsce panuje po prostu coś w rodzaju chronicznej radości zmartwychwstania i swego rodzaju niepewność, czym wypełnić pauzę między narodzinami państwa a jego wyruszeniem w drogę”.
Zarazem - warto to może zastrzec po tym cytacie – nie był Roth nigdy pisarzem skupionym na polityce. Jak zawsze, najbardziej obchodzą go impresje i obrazy, brzydkie blizny okopów, „żydowscy drobni handlarze, czarni i rudzi, którzy na nikogo nie czekają”, a czasem, między uwagą o błocie czy pucybucie, zdanie godne hagady: „Bóg dopuszcza cuda każdego dnia. Każdej zaś niedzieli przewyższa samego siebie”. A jednak przez tych kilka tygodni spędzonych w Polsce, niesiony chagallowskim wiatrem, zdołał zrozumieć tak wiele.
Krakowskie wydawnictwo „Austeria” wydaje „Dzieła zebrane” Rotha od lat. Trudno o oficynę bardziej niszową, funkcjonującą siłami kilku osób; raz czy drugi zdarzyło mi się westchnąć nad opóźniającą się premierą ich tytułu czy pewną, nazwijmy to, niefrasobliwością w redagowaniu strony www. Publikując „Listy z Polski” pod koniec stycznia, w dniach kolejnego fatalnego sporu o pamięć, w którym obu stronom brakuje chęci zrozumienia rozmówcy, wykazało jednak wyczucie chwili w stopniu, którego mogą pozazdrościć mu wszyscy potentaci na rynku wydawniczym.
Joseph Roth, „Listy z Polski” (wstęp Krzysztof Czyżewski, przełożyła Małgorzata Łukasiewicz), Wydawnictwo Austeria, Kraków 2018
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/380115-zagonczyk-joseph-roth