„Dzienniki” Wiktora Woroszylskiego mają szanse trafić do kanonu polskiej memuarystyki XX wieku nie tyle za sprawą doskonałości literackiej, co wytrwałości. Nieraz w trakcie lektury wydaje się wręcz, że ich spisywanie było dla pisarza jedną z tych powinności, które wykonuje się bez entuzjazmu, mocą wewnętrznego postanowienia: jedni za sprawą takiej sprężyny zaczynają biegać, inni (nieraz ci sami) odmawiać dziesiątkę różańca, trzeci – pisać, co słychać na styku świata literatów i władzy, pracowicie streszczając dwumiesięczną lukę po wyjeździe wakacyjnym i rozwiązując w nawiasach co bardziej hermetyczne przydomki przyjaciół.
Decydując się na pisanie w ten sposób, Woroszylski nie podejmował „gry w szczerość”, która dziesiątki autorów podobnych zapisków paraliżowała albo doprowadziła na szczyty autoanalizy, maskowania intencji, kreowania swojego wizerunku na użytek widza. On po prostu zapisuje, chwilami rozczulając nas swoją chłopięcą niemal niezdolnością do nie-pochwalenia się, chwilami irytując mocno zakorzenionym przekonaniem o własnej wartości. To nie jest zapis życia rodzinnego, uczuć, małych sekretów, spowiedzi wewnętrznej: to „Kronika wypadków bieżących”. Dodajmy, niepełna: obawa przed rewizją, perypetie, przeprowadzki sprawiły, że znikł zapis przełomu lat 50. i 60. oraz początku dekady gierkowskiej.
Zapisy schyłku epoki Gomułki, a następnie Gierka, wprowadzają nas w same sedno gier politycznych, polaryzacji, ale i odcieni oporu: temperatura sporów nie tylko między KOR a KPN lecz w, wydawałoby się, jednorodnym politycznie środowisku redaktorów „Zapisu”, pierwszego wydawanego w PRL poza cenzurą czasopisma literackiego, będą kopalnią faktów dla historyków życia intelektualnego i politycznego. Tuż za nimi ustawią się w kolejce dziejopisarze kultury materialnej: kronikarz kolacji u przyjaciół prostolinijnie notował małe zwycięstwa, jakie udawało się odnieść na froncie gospodarki z niedoborem, podejmując gości takimi specjałami jak ementaler, kabanosy lub zielony groszek z majonezem.
Można jednak te „Dzienniki” również na co najmniej dwa inne sposoby. Jako relację ze zwycięstwa, największego, jakie odnieśliśmy jako naród po wojnie – tak wygląda zapis roku 1979 i 1980, gdzie coraz mniej literatury, coraz więcej polityki, na głodówkach spotykają się (jak to dziś pojąć?!) Antoni Macierewicz i Róża Woźniakowska – a potem wybucha Sierpień. A także – jako dorastanie, długie dostaranie poety, który zaczynając fatalnie, jako pouczający innych pisarzy na niesławnym zjeździe szczecińskim „pryszczaty”, przez lata odkrywał, jak być sobą.
*O „Dziennikach. 1953-1982” Wiktora Woroszylskiego (Wydawnictwo Karta) oraz przewrotnym, niełatwym testamencie tracącego wzrok Dereka Jarmana („Chroma. Księga kolorów”, Instytut Filmowy Silesia Film) – więcej w najnowszym numerze „Sieci”. *
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/356145-zielony-groszek-szary-czas