Patrząc na krajową scenę fantastyczną można odnieść wrażenie, że twardej science fiction już nie tylko u nas, ale i na świecie się nie pisze. Nic bardziej mylnego – jeśli popatrzymy na zagraniczne wydawnictwa to hard SF rodem z okładek magazynu Amazing Stories z lat 50-tych nadal tam króluje. Mało tego – postęp technologiczny nie tylko nie „zabił” klasycznej, twardej science fiction, ale wręcz przeciwnie – tworzą ją teraz naprawdę wielkie umysły, a wizje przez nie prezentowane są arcyśmiałe. To dla czytelnika prawdziwa intelektualna przyjemność. Jednym z najtęższych literackich umysłów tego gatunku jest Alastair Reynolds.
Ale na początek może jeszcze przez chwilę zatrzymajmy się przy pierwszym zdaniu. Otóż – czemu odniosłem się do krajowej fantastyki jako barometru mód i gatunków popularnych na „zachodzie”? Dlatego, że polska fantastyka – mająca wśród swoich ojców założycieli i Lema, i Zajdla, ale i Oramusa, Jęczmyka, Hollanka, wreszcie Parowskiego, teraz zamieniła się w karykaturę samej siebie. I to karykaturę wykonaną przez wyjątkowo słabo utalentowanego artystę. Polska fantastyka to fantastyka pisana przy pomocy kserokopiarki. Autorzy podpatrują mody napływające z zachodu i częściowo – ze wschodu (fantastyka rosyjska do dziś jest mocna), co dzięki dostępności Internetu nie jest znowu trudne, i kopiują te mody. W efekcie nasza fantastyka jest obecnie nie tylko banalna i wtórna, ale nawet i rzemieślniczo mierna. Malarze słowa (Dukaj! Szostak! Sapkowski!) albo zamilkli, albo uciekli do tak pogardzanego w środowisku „głównego nurtu” czymkolwiek ten tak naprawdę jest. Ten upadek był tym szybszy im bardziej stępiona stawała się krytyka literacka w fantastyce. Minęły czasy Predatora, Wibratora, Wentylatora, Reanimatora, Karburatora, i innych ukrytych i nieukrytych pod pseudonimami krytyków z Nowej Fantastyki w latach 90-tych. Weszło pokolenie internetowe, podatne na środowiskowe mody i koterie. Czy zdarzają się autorzy oryginalni? Tak, owszem. Jednak nawet oni cierpią na warsztatową słabiznę, wskutek czego nie tylko debiuty, ale i całe cykle powieściowe napisane są tak jakby wyszły spod ręki doprawdy marnie uzdolnionego gimnazjalisty (co skądinąd często jest prawdą). Pisarzy zastąpiły gwiazdy – gwiazdorzy i gwiazdeczki. W efekcie polski czytelnik otrzymuje kopie kopii kopii i jeśli chce potraktować lekturę fantastyczną jako coś więcej, niż kolejowe czytadło musi sięgać i szukać gdzie indziej.
W moim wypadku z pomocą przychodzi wydawnictwo MAG, które wydaje powieści Alastaira Reynoldsa już od kilku lat. Reynolds to czarodziej światów – jego wizja XXVI wieku jest doprawdy intrygująca. To obcy świat, obca przyszłość, w której ciężko się odnaleźć. Jednak mimo wszystko warto. To świat obejmujący lata świetlne kosmosu, po którym ludzkość rozprzestrzeniła się, dzieląc na tysiące kultur, z których niektóre odmiany są tak obce jak najbardziej obce cywilizacje kosmitów.
„Diamentowe Psy, Turkusowe Dni” to najlepsze „wejście” do świata Reynoldsa. Dwie nowele skrajnie różne od siebie a jednak powiązane. W „Diamentowych Psach” wraz z grupą kosmicznych poszukiwaczy skarbów odwiedzamy Wieżę Krwi – tajemniczą budowlę wzniesioną przed wiekami przez obcych. W środku na śmiałków czekają skomplikowane matematyczne zagadki, jednak rozwiązanie ich niesie ze sobą obietnicę wielkiej nagrody. Ale i ryzyko porażki jest wielkie, o czym świadczą porozrzucane wokół wieży szczątki poprzednich poszukiwaczy. Inaczej jest w „Turkusowych Dniach”. Naqi jest badaczką Żonglerów Wzorców, tajemniczych istot zamieszkujących pokrytą oceanem planetę Turkus. Te istoty, choć nie wytworzyły materialnej kultury na wzór ludzki, to potrafią przechowywać dane niczym najlepszy superkomputer. Dane oraz umysły ludzki i innych istot. Ludzie na Turkusie żyją w unoszących się nad oceanem miastach śnieżynkowych, a sama planeta prowadzi politykę izolacjonizmu. Do czasu. Historia Naqi łączy się z opowieścią grupy śmiałków z Wieży Krwi, jednak dopiero pod koniec dowiadujemy się jak wiele łączy zimny, martwy księżyc Wieży, z piękną planetą turkusowego oceanu.
Reynolds nie rozpieszcza czytelnika. Konstrukcja jego powieści zawsze jest specyficzna. Bardzo długie są okresy gdy wydaje nam się, iż fabuła nie posuwa się w znaczącym stopniu do przodu, chwile spokoju ciągną się w nieskończoność. A jednak poddajemy się temu powolnemu rytmowi, niby rytmowi wszechświata, a Reynolds zawsze gwarantuje nam dużą nagrodę, gdy już opowieść rozwinie się i wpadnie na właściwe tory.
Alastair Reynolds nie jest malarzem słowa – jego narracja nie oczarowuje literacką maestrią, jednak kreśli on obrazy naprawdę poruszające serce i wyobraźnię. Ten zimny świat XXVI wieku, mimo odpychającej obcości z czasem, wciąga, wsysa nas do siebie. Warto w tym wszechświecie pozostać, mimo, iż jest to relacja „kochaj albo rzuć” – Reynolds albo nas do siebie przekona albo z miejsca odrzuci. Wybór należy do nas.
Arkady Saulski
Alastair Reynolds, Diamentowe psy/Turkusowe dni, wyd: MAG
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249344-diamentowe-psy-turkusowe-dni-czarodzieja-swiatow-nasza-recenzja