Żyd był młody. Pojawił się w kamienicy moich dziadków w Rzeszowie, bo był głodny. Może był zdesperowany, a na pewno odważny, bo nie mógł przecież wiedzieć przychodząc tam, na kogo trafi… Wiadomo było o nim jedynie to, że w grupie Żydów wykonuje jakieś roboty na terenie położonego nieopodal naszej rodzinnej kamienicy parku Jędrzejowiczów, częściowo zajętego przez Niemców. Ci Żydzi mogli być przywożeni z rzeszowskiego getta, co by wskazywało, że mógł to być rok 1942, kiedy ono istniało (jego likwidacja rozpoczęła się w lipcu tegoż roku)
Park był otoczony murem, którego załamanie znajdowało się akurat na wysokości naszej rodzinnej kamienicy. Rosły tam parkowe drzewa. Prawdopodobnie ów Żyd wspiął się na jedno z nich, po czym przeskoczył mur. Wtedy wystarczyło już tylko przebiec ulicę, która w tamtym czasie była o wiele węższa niż obecnie, i wpaść do bramy.
Poprosił o coś do jedzenia. Moja babcia Marysia miała akurat jakąś zupę, więc mu dała. Przychodził później na jedzenie wielokrotnie. Przez jakieś 2-3 miesiące. Nie codziennie, lecz wtedy, gdy mógł niepostrzeżenie „urwać” się z parku. Wpadał, szybko jadł to, czym go poczęstowała moja babcia, i uciekał z powrotem na drugą stronę muru.
Ani moja babcia (dziadek Stanisław, przedwojenny oficer Wojska Polskiego, pracownik więziennictwa, przebywał wtedy w niemieckim więzieniu w Krakowie), ani reszta rodziny nigdy nie dowiedzieli się, jak miał na imię, ani dlaczego przyszedł akurat do tej kamienicy. Być może dlatego, że była położona najbliżej. Ale nikt go o nic nie pytał. W tamtych czasach najlepiej było zresztą o nic nie wypytywać.
Gdy przyszedł pierwszy raz, ryzykował wiele. Ale ryzykował także za każdym razem, kiedy przychodził. Ryzykowała również moja babcia, która go gościła. Gdyby o jego wizytach dowiedzieli się Niemcy, mogłoby się to skończyć tragicznie dla nich wszystkich. Na śmierć poszedłby zarówno ów Żyd, jak i babcia, która mu dawała jeść, i jej dzieci.
Pewnego dnia przyszedł wcześniej niż zwykle, bo już w godzinach rannych. Babcia była bardzo zaskoczona. Powiedziała: „Ojej, pan już przyszedł, a ja jeszcze nic nie gotowałam”. Odpowiedział: „Proszę pani, ja nie przyszedłem dziś na poczęstunek. Ja przyszedłem się pożegnać”. Babcia na to: „Pożegnać? To pan gdzieś wyjeżdża?” Odpowiedział: „Tak, wyjeżdżam”. Wymienił nazwę miejscowości, w której znajdował się obóz koncentracyjny (mój tato, który miał wówczas 9 lat i z którego opowieści znam tę historię, nie pamięta już, czy chodziło o Oświęcim, czy jakieś inne podobne miejsce). Babcia stanęła jak wryta: „Czy pan wie, co to za miejscowość, do której pan jedzie? Ile ma pan lat”. Odpowiedział: „22”. Na to babcia chwyciła się za głowę i powiedziała: „Człowieku, wiej w las. Tam ci powiedzą, co masz robić. Na pewno znajdziesz także ludzi, którzy ci pomogą”. „Nie, proszę pani, pojadę – odpowiedział. - Co będzie z moim narodem, będzie i ze mną”. Pożegnał się, wyszedł i moja rodzina nigdy go już więcej nie widziała.
Prawdopodobnie zginął w obozie koncentracyjnym. Choć może się uratował? Tego już się nigdy nie dowiemy. Podobnie jak tego, jak miał na imię…
Mój tato opowiadał mi, że wszyscy mieli wtedy świadomość, co im grozi za pomoc Żydom, ale gdy ci byli w potrzebie, Polacy starali się nie pamiętać o tym, że mogą to przypłacić życiem. Owszem, jak wspomina mój tato, przed wojną, ale także w czasie okupacji, zdarzały się napisy na rzeszowskich płotach: „Bij Żyda”, „Nie kupuj u Żyda”. Lecz gdy ów Żyd był w potrzebie, to – jak zaręczał tato - może nie wszyscy, ale zdecydowana większość Polaków nie zrobiłaby nic, żeby mu zaszkodzić.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/383989-zupa-dla-zyda?wersja=mobilna