Byli wolnymi ludźmi

PAP/Leszek Szymański
PAP/Leszek Szymański

Przed rokiem sprowokowany kretynizmami vide „Obłęd 44” i innymi równie „mądrymi” tekstami popełniłem notkę, w której napisałem, iż Powstanie Warszawskie „od zawsze” było dla mnie najważniejszym wydarzeniem, zdecydowanie ponad historycznym, które mnie kształtowało i poruszało do głębi. Jako dla warszawiaka z wielopokoleniowej warszawskiej rodziny, który w dodatku całe swoje dzieciństwo i młodość przeżył tuż obok Cmentarza Komunalnego na warszawskim Powązkach, największej powstańczej nekropolii, Powstanie Warszawskie było powodem do zadumy nad tragicznym losem mojego miasta i moich przodków, ale jednocześnie powodem do wielkiej dumy z ich poświęcenia i bohaterstwa. Bo nie ma w historii nowożytnej miasta, które miałoby bardziej tragiczną, ale też bardziej bohaterską kartę…

Rozmowy o Powstaniu Warszawskim, z jego uczestnikami, rozpocząłem, jako mały chłopiec, gdy każdego roku 1 sierpnia byłem zaprowadzany przez rodziców na pobliski Cmentarz Powązkowski, by spotkać się z uczestnikami tamtych wydarzeń. Gdy dorosłem, na spotkania te i rozmowy chodziłem już sam - a później ze swoimi dziećmi. I tak rok po roku powiększałem wiedzę o Powstaniu Warszawskim - jego przyczynach, przebiegu i skutkach - o źródła najlepsze z możliwych: o relacje wprost od uczestników wydarzeń. We wszystkich tych odnotowanych przez dziesiątki lat relacjach - absolutnie we wszystkich!!! - zawsze pobrzmiewał jeden ton: nie było takiej siły, która latem 1944 roku mogła zmusić tamtych chłopców i tamte dziewczęta do stania z bronią u nogi. By to zrozumieć, musiałem odbyć właśnie te setki spotkań i rozmów z Bohaterami. Trzeba było ich usłyszeć, gdy opowiadali, jak przez 5 długich lat nie było w Warszawie ani jednego dnia bez ulicznych łapanek, publicznych egzekucji, mordowania dniem i nocą - tylko za to, że Polak był Polakiem. Jak po pięciu latach wyniszczania, jakiego nie doznało żadne inne miasto w okupowanej przez Niemców Europie, nie było już w Warszawie ani jednej rodziny, która nie straciłaby kogoś (najczęściej wielu) z bliskich. Trzeba było usłyszeć o niemieckiej pogardzie i nienawiści, o tym, jak wyjście po zakupy było podróżą w nieznane i często kończyło się w Palmirach, na Pawiaku lub w Oświęcimiu. Trzeba było usłyszeć te słowa, że woleli zginąć, niż pozwolić oprawcom na dalsze bezkarne mordowanie - bo przecież do tego sprowadzał się rozkaz Niemców o stawieniu się, pod karą śmierci, wszystkich mężczyzn pomiędzy 16 a 65 rokiem życia, do kopania fortyfikacji obronnych.

W Warszawie latem 1944 roku nikt nie miał wątpliwości, że chodzi o to, by tych ludzi zebrać w jedno miejsce, a następnie wywieźć i wymordować. Nie chcę już po raz kolejny powtarzać argumentów, które po wielokroć przywoływałem w dysputach, polemikach, a nawet kłótniach o „sens Powstania Warszawskiego”, bo wiem, że dla niektórych Czytelników prezentowana tu frazeologia jest z obcego im systemu wartości. Zamiast więc kolejnej porcji argumentów, zacytuję, ku refleksji, fragment dialogu poprzedzającego beznadziejną - wydawałoby się - walkę, w jednym z moich ulubionych filmów pt. „Braveheart”.

Widzę armię moich rodaków gotową do walki z tyranią. Przyszliście tu walczyć jako wolni ludzie. Jesteście wolnymi ludźmi! Cóż zrobicie bez wolności? Będziecie walczyć?

Przeciwko tym siłom? Na pewno nie. Ocalimy życie.

To prawda. Jeśli będziecie walczyć, możecie zginąć. Jeśli uciekniecie – będziecie żyć, przynajmniej jakiś czas. Ale umierając w łózkach za wiele lat na pewno będziecie gotowić oddać te wszystkie dni za jedną szansę powrotu na to pole walki, by wykrzyczeć znienawidzonym wrogom w twarz, że mogą odebrać nam życie, ale nigdy nie odbiorą nam wolności!

Tylko tyle, i aż tyle…

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.