Co się dzieje z miliardami euro? Tzw. pomoc unijna to jeden wielki humbug ekonomiczny i kraina nonsensu!

fot. wPolityce.pl
fot. wPolityce.pl

To, co jest określane jako pomoc służąca rozwojowi Polski, dana nam ze środków budżetu Unii Europejskiej, to tzw. przede wszystkim operacje strukturalne i Fundusz Spójności – na to poszło 50,5 mld zł, a na wspólną politykę rolną 20,9 mld zł.

Ale podstawowy problem, który ma poważne a niedoceniane - i nie wiem, czy w ogóle postrzegane przez mędrców zarządzających naszą gospodarką -polega bowiem na tym, że praktycznie nikt, kto otrzymuje tzw. środki unijne w ramach różnych programów nie otrzymuje euro. Oczywiście wszyscy otrzymują złotówki.

Szanowni państwo, ci, na których spadła łaska pomocy i finansowego wsparcia ze środków unijnych i otrzymali euro, ręka do góry proszę… Cisza na sali, słychać tylko głębokie westchnienia i łopotanie ćmy po żyrandolu, maleńkie biedactwo, ulubiony przysmak nietoperzy nie wie, że fascynujące ją światło to nic innego jak zguba w żarze żarówki.

Co się zatem dzieje z tymi miliardami euro? Ano otrzymuje je polskie państwo, główny dysponent Ministerstwo Finansów przekazuje je do banku centralnego, zatem wtedy tzw. pomoc unijna staje się niczym innym, jak podstawą kreacji złotego pod złożone w rezerwach banku centralnego zasoby unijnej waluty. Jeśli część tych walorów pomocowych ministerstwo finansów (jak powiedział na posiedzeniu komisji finansów jeden z członków Rady Polityki Pieniężnej, prof. Andrzej Kaźmierczak), sprzedaje na rynku komercyjnym i otrzymuje za to nasze poczciwe złotówki, które przekazuje tym, którzy są dofinansowywani ze „środków unijnych”, to wtedy mamy nic innego, jak drenaż przez państwo zasobów płynności, a przeniesione do banków euro obniża jego cenę, czyli wzmacnia złotego (który jest przecież i tak sporo słabszy od parytetu siły nabywczej), co oczywiście relatywnie potania import. Euro wprowadzone na rynek walutowy służy zatem głównie finansowaniu importu dla naszej bardzo importochłonnej gospodarki, finansowanie programów pomocowych odbywa się za pomocą złotówek, a euro finansuje zupełnie inne cele, w znacznej części jest po prostu przejadane, a małym stopniu służąc rozwojowi gospodarki.

Oczywiście makroekonomicznie można to uzasadniać tak, że jeśli drukujemy złotego pod te otrzymane euro, a więc finansując złotówkami tzw. projekty unijne, przekazujemy siłę nabywczą do polskiej gospodarki, generujemy w ten sposób dodatkowy popyt, zatem wychodząca naprzeciw niemu podaż dóbr jest zapewniona dzięki importowi finansowanemu tymi zasobami euro, jakie przekazano do systemu finansowego. Ale czyż to nie jest ekonomiczny nonsens? Jest to nonsens, ponieważ ta pomoc unijna jest i tak w krótkim czasie przejadana, i co prawda poprawia nam się infrastruktura, jest fajnie nawet trochę ludzi otrzymało pracę w parkach jurajskich i na basenach, ale to nie buduje siły gospodarki.

Przypominam sformułowaną wyżej definicję pieniądza: jest to prawo do nabywania dóbr i usług, zatem pieniądz unijny wraca do Unii, ale nie nabywamy przy jego pomocy tego, co sprzyjałoby rozwojowi gospodarki, jest to pomoc krótkookresowa, nastwiona na doraźny efekt.

Unijnej waluty zatem nie dostaje nikt, poza… ano, cóż, chyba że jakaś zagraniczna firma wygra przetarg na przykład na budowę autostrad, to oczywiście polska waluta jakoś mało ich interesuje, im trzeba zapłacić twardym euro. I wtedy część tego euro wraca po prostu do nadawców, my mamy co prawda dzięki temu nieco lepszą infrastrukturę drogową, ale w znacznej części wykonaną nieprofesjonalnie z obrzydliwymi i niepotrzebnymi ekranami, drogo i z parującym żalem tysięcy polskich podwykonawców, którym łaskawcy nie zapłacili za wykonane roboty. Czkawką odbija się nie tylko ignorancja finansowa ale i niekompetencja zarządców z autostradowych agencji.

« poprzednia strona
12345
następna strona »

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.