Wolność słowa - termin nadużywany, wartość niedoceniana. Zakaz wydawania tygodnika pod tytułem "W Sieci" jest bardzo niebezpiecznym momentem

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Artykuł ukazał się na portalu SDP.PL. Polecamy!

Wywołany - m.in. na łamach SDP.pl, przez redaktora Mariana Maciejewskiego - do głosu, pozwolę sobie na przedstawienie kilku argumentów odpowiadających na pytanie dlaczego sądowy „zakaz publikacji” i tym bardziej sądowy „zakaz używania tytułu” są niebezpieczne dla wolności słowa. Pozwolę sobie posiłkować się materiałem, którego dostarczyła środowa konferencja w siedzibie SDP. Konferencja, to chyba warte odnotowania, podczas której nasi paneliści, szczególnie Michał Karnowski z „Sieci” i mecenas Grzegorz Rybicki, doradca CMWP SDP,  w wielu szczegółowych sprawach się różnili. Jednak sądzę, że pewne generalne wnioski można z  tego panelu wyciągnąć. Nie są one niestety pocieszające. Po części pozwolę sobie polemicznie odnieść się do argumentów Mariana Maciejewskiego, po części do innych, które mogłyby się w podobnej debacie pojawić.

CZYTAJ WIĘCEJ: „To ma wszelkie cechy knebla. To nie jest prawo, to jest terror

Marian Maciejewski zwraca uwagę na fakt, że likwidacja tytułu może być rozumiana rozmaicie. W tym przypadku sąd nie zlikwidował pisma, a zlikwidował dosłownie „tytuł”, czyli nie pozwolił określonemu medium używać pewnej nazwy, zmuszając je do jej zmiany, ale dopuszczając dalsze wydawanie w tych samych ramach organizacyjnych, przy pomocy tych samych autorów i tak dalej. Otóż, gdybyśmy mieli z inną sytuacją, gdyby sąd zabronił wydawania pisma określonemu wydawcy albo zakazał publikowania pewnych autorów  mielibyśmy do czynienia z ustrojem totalitarnym lub autorytarnym, trudno sobie wyobrazić w demokracji tego rodzaju decyzję.

Niemniej uważam, że niedawny zakaz wydawania tygodnika pod tytułem „W Sieci” jest bardzo niebezpiecznym momentem dla wolności słowa w Polsce, ale też dla państwa jako takiego, bo ukazuje jak fatalnie działa u nas prawo. Wspomniany zakaz podważa wręcz szacunek dla niego. Pokazuje jak niesprawiedliwie potrafi być w Polsce traktowany biznes. I, żeby było jasne, uważam, ze tego rodzaju zakaz byłby fatalny bez względu na tytuł, wydawcę, jego poglądy, czy kapitał, który reprezentuje.

Na początek więc przypomnienie kilku faktów. Wydawca „W Sieci” zarejestrował wcześniej w sądzie tytuł. To sąd rejestrujący tytuł miał za obowiązek sprawdzić, czy nie zachodzi kolizja z jakimś innym tytułem. Sąd uznał, że do kolizji nie dochodzi i tytuł w tej formie może zostać zarejestrowany, co też nastąpiło. Następnie po wytoczeniu sprawy przez Presspublikę, inny sąd, nie w wyroku, a jednoosobową decyzją, stwierdza, że tytuł nie może wychodzić, bo może naruszać czyjeś prawa. Zakaz ma pozornie charakter czasowy - ma trwać przez trudny do określenia czas aż do końca procesu. Tyle, że tytuł prasowy to nie obraz, który można zabezpieczyć na czas procesu, a potem oddać w nienaruszonym stanie. Tytuł z reguły ma sens tylko wtedy, gdy jest nieustannie używany. To marka, która jest budowana, ma określoną wartość i określoną siłę. Decyzja, o nie używaniu tej marki przez jakiś czas, powoduje faktyczną jej likwidację. Zmiana tej marki na inną niesie za sobą bardzo poważne koszty. Zmianę przyzwyczajenia czytelniczego, zmianę reklamy outdoorowej, wymianę spotów telewizyjnych czy radiowych, wszelkiej maści treści promocyjnych związanych z danym tytułem. Michał Karnowski oszacował te koszty w przypadku „W Sieci” na 3 miliony złotych. Nie jestem oczywiście w stanie dokładnie zweryfikować tego szacunku, ale wystarczy się przejść po Warszawie, by zauważyć, że kwoty wydane na kampanię outdoorową „W Sieci” nie są małe. W przypadku jednych albo drugich tytułów może to być kwota wyższa lub niższa, ale - mówiąc brutalnie - w przypadku wydawców, których nie stać na zniesienie finansowych skutków tej sytuacji, oznacza to po prostu plajtę.

Wydawca „Sieci” deklaruje, że jest w stanie wytrzymać tę sytuację i podjąć dalszą walkę na rynku. Wyobraźmy jednak sobie mały, lokalny tytuł. Lokalnego przedsiębiorcę, który decyduje się na biznes wydawniczy. Inwestuje wszystkie swoje środki albo wręcz kredyty, w gazetę. Robi wszystko zgodnie ze sztuką. Otrzymuje zgodę od sądu na używanie tego tytułu. Potem większość środków inwestuje w reklamę, billboardy, działania promujące jego medium. I nagle inny sąd - pod wpływem czyjejś skargi - nakazuje mu likwidację tytułu w tej formie, niosącą za sobą koszt związany z wymianą całej kampanii reklamowej itd. Sąd nie wie na pewno, czy tytuł naruszył czyjeś prawa, ale dopuścił taką potencjalną możliwość i wydał decyzję rodzącą faktyczne skutki wyroku! Bo przecież przedsięwzięcie medialne jak każdy biznes to rzecz określona w czasie. Istotny jest moment rynkowy, szanse stwarzane przez chwilę. Rzadko się zdarza by można je było przerwać i za powiedzmy dwa lata, po zakończeniu procesu sądowego, do niego wrócić. Także tytuł jako marka ma określoną materialną wartość, która zmienia się zależnie od popytu, konkurencji rynkowej i innych dynamicznych czynników.

Mecenas Grzegorz Rybicki zwracał uwagę na możliwość późniejszego roszczenia ze strony wydawcy wobec skarbu państwa. Niestety nie mogę nie przypomnieć tu gorzkiej refleksji Jerzego Jachowicza dotyczącej Romana Kluski, który po tym jak organa państwa zniszczyły należącą do niego świetnie prosperującą wielką firmę komputerową otrzymał odszkodowanie w kwocie rzędu kilku tysięcy złotych. Niewiele większą kwotę wywalczył po latach w Strasburgu redaktor naczelny z Iławy, którego gazetę wyrok sądowy za nieopublikowane sprostowanie doprowadził do ruiny, a jego do wyeliminowania z rynku dziennikarskiego. Oprócz satysfakcji moralnej istnieją jeszcze straty materialne, a te są w przypadku błędów państwa nie do wyegzekwowania czego uczą dwa powyższe i wiele innych znanych przypadków.

A teraz trochę o zakazach sądowych dotyczących konkretnych publikacji. Pozwolę sobie nie odnieść się do reakcji CMWP SDP czy SDP wobec opisywanych przez Mariana Maciejewskiego przypadków „Angory” i „Tygodnika Podhalańskiego”. Nie chcę oceniać działań moich poprzedników, mam nadzieję, że zostanie to zrozumiane. Natomiast zakaz, także ten opisany przez Mariana Maciejewskiego, mający działanie prewencyjne, podejmowany często także nie w trybie wyroku, a jednoosobowego postanowienia zapadającego bez wysłuchania wszystkich stron, ma cechy cenzury prewencyjnej. Przede wszystkim uderza podobieństwo skutku i uzasadnienia - decyzja o zakazie publikacji jest podejmowana w imię ochrony dóbr, które publikacja mogłaby potencjalnie, to bardzo ważne słowo, naruszać. A więc mamy do czynienia z czystą prewencją.

Czy więc, moim zdaniem, tego rodzaju zakazów nie powinno się stosować? Na pewno nie powinny być stosowane tak często jak u nas i w takim trybie. W tym roku CMWP reagowało w dwóch takich przypadkach. Filmu TVP poświęconego jednej ze szkół i publikacji tygodnika „Nie” dotyczącej intymnych sfer życia europosła Jacka Kurskiego.  Mogę sobie wyobrazić sytuacje, w których powinno podejmować się tego rodzaju decyzje. Po pierwsze są one ustalone w orzecznictwie strasburskim, czyli dotyczą pewnych najbardziej drastycznych form tak zwanej „hate speech”, na co zresztą powołuje się Marian Maciejewski. Wyobraźmy sobie miasteczko, w którym panuje ogromne napięcie pomiędzy Polakami, a Romami. Gazeta X przygotowuje prawdopodobnie kłamliwy materiał, który wzywa do waśni, przemocy, z ogromną dozą prawdopodobieństwa doprowadzi on do pogromu lub wzajemnych walk. Sąd decyduje o zatrzymaniu materiału do czasu kiedy jego prawdziwość, możliwe skutki i tak dalej nie zostaną przeanalizowane - powinno to zresztą nastąpić bardzo szybko.

Mogę sobie wyobrazić jeszcze inną przyczynę. Bezpośrednie, istotne zagrożenie naruszenia interesu państwa i bezpieczeństwa jego przedstawicieli lub interesu śledztwa. Agenci wywiadu przeprowadzają niebezpieczną operację albo toczy się postępowanie przeciwko mafii, publikacja doprowadzi do demaskacji. Tyle, że takie sytuacje są rzadkością. W przypadku tego rodzaju decyzji powinna być pełna świadomość ich powagi. Stosowanie cenzury prewencyjnej powinno być rzadkością, rodzajem działania ze strony państwa w stanie wyższej konieczności, a tego rodzaju działania zawsze rodzą poważne konsekwencje. Decyzje takie nie powinny być podejmowane jednoosobowo, powinny nieść za sobą konsekwencje i pełną świadomość powagi tych konsekwencji. Każda taka decyzja powinna być później dokładnie analizowana, a jeśli została podjęta niesłusznie - skutki powinny być nader przykre zarówno dla skarbu państwa jak i dla podejmujących ją sędziów, o ile zdecydowali zbyt pochopnie czy w braku należytych przesłanek. Co więcej decyzja taka, jeśli to możliwe, powinna mieć charakter kilkudniowy, a nie rodzić kolejnych „półkowników” - materiały, które po latach nie będą miały żadnej wartości.

Mam wątpliwość czy w przypadku wspomnianych decyzji sądów, do tego rodzaju refleksji, dotyczących wagi naruszanej wartości, w ogóle doszło.

Pisząc to wszystko, przypominam sobie pewną publikację, która wyjątkowo mnie rozdrażniła. Była to głośna publikacja na łamach „Rzeczpospolitej” karykatur Mahometa, które wcześniej w duńskiej wersji rozjątrzyły świat islamski. Szczerze mówiąc, miałem ochotę przejść się do redakcji „RP” i udusić publikującego owe karykatury Grzegorza Gaudena, bo mam bliskich w krajach muzułmańskich i jako Polacy - katolicy znaleźli się oni w sporym zagrożeniu. Uważam, że była to jedna z bardziej bezmyślnych publikacji w polskiej prasie po 1989 roku, co nie zmienia faktu, że nigdy nawet przez moment nie zakładałem, że ktoś mógłby redakcji wykazującej się specyficznym rodzajem odwagi cywilnej, bo odwagą w narażaniu innych, zabronić tej decyzji.

Czy to oznacza, że jestem anarchistą i uważam wolność słowa za wolność absolutną? Absolutnie nie. Jeśli TVP w sprawie gdańskiej szkoły opublikuje stek kłamstw albo bezzasadnie naruszy prywatność osób niepublicznych, powinna zapłacić wysokie odszkodowanie orzeczone w toku sprawnie przeprowadzonego postępowania cywilnego, a wobec dziennikarzy powinna wyciągnąć konsekwencje zawodowe. Podobnie powinno być z tygodnikiem „Nie” piszącego o Kurskim i „Tygodnikiem Podhalańskim” piszącym o księdzu Drozdku jeśliby gazety te napisały nieprawdę, naruszyły czyjeś dobra bez związku z pełnioną przez niego funkcją publiczną i tak dalej. Ale to właśnie różnica między cenzurą prewencyjną, a odpowiedzialnością za słowo, że ta pierwsza odrzuca wolność słowa jako istotną wartość samą w sobie. Ta wolność niesie za sobą i powinna nieść odpowiedzialność. Śmiem twierdzić, że nawet dużo większą niż niesie dzisiaj. Ale jak widać system, w którym sąd uznaniowo może wstrzymywać dowolne publikacje, w którym mamy paragraf karny  za zniesławienie, wcale nie powoduje, że tym słowem szafuje się ostrożniej.

Uważam zresztą, że problem jest nie tylko problemem systemowym, a jest on pochodną problemu w gruncie rzeczy mentalnego. Wolność słowa jest często wartością deklaratywną, ale nie realnie wyznawaną. Dotyczy to wszystkich stron sporu politycznego i wszystkich grup zawodowych, niestety z dziennikarzami włącznie. Podejście do niej można zmierzyć tylko w sytuacjach kiedy dochodzi do wspomnianej już kolizji z inną istotna wartością. To z reguły sytuacje kiedy nie ma do końca dobrego wyjścia i trzeba poświęcić coś istotnego na rzecz czegoś innego istotnego. Trzeba wybrać wartość ważniejszą. Przy tego rodzaju kolizjach orzecznictwo strasburskie czy Sądu Najwyższego USA wybiera z reguły wolność słowa jako wartość nadrzędną. U nas bywa niestety inaczej.

Poniżej linki do naszej konferencji i artykułu redaktora Mariana Maciejewskiego. A wszystkich państwa serdecznie zapraszam na kolejny panel poświęcony tajemnicy dziennikarskiej w najbliższą środę o 14.00 na Foksal 3/5.

artykułu redaktora Mariana Maciejewskiego: http://www.sdp.pl/node/8724

relacja z konferencji: http://www.sdp.pl/node/8720

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.