Naukowcy mówią „dość” i biorą sprawy w swoje ręce. Sprawdzą w końcu, gdzie stoi smoleńska brzoza

fot. konferencjasmolenska.pl
fot. konferencjasmolenska.pl

Naukowcy zajmujący się sprawą katastrofy smoleńskiej postanowili wykonać na własne potrzeby jedną z podstawowych dla śledztwa czynności.

Ekipa złożona z dwóch polskich fizyków i geodety pracuje w Smoleńsku nad dokładnym pomiarem położenia brzozy, która miała spowodować oderwanie części lewego skrzydła tupolewa

- informuje „Nasz Dziennik”.

Wyjazd do Smoleńska to wynik debaty, jaką wśród naukowców rozpoczęły doniesienia prof. Chirsa Cieszewskiego. Naukowiec w czasie II Konferencji Smoleńskiej przedstawił badania, które dowodzą, że słynna brzoza w Smoleńsku była złamana już przed 10 kwietnia. Wśród naukowców rozpoczęła się dyskusja – część przyjmowała tezy Cieszewskiego, część oponowała. W związku z tym, że do dziś opinia publiczna nie poznała oficjalnych badań dotyczących dokładnej lokalizacji brzozy naukowcy postanowili sami pojechać do Smoleńska i zbadać, gdzie drzewo stoi.

Wraz z geodetą pojechał prof. Andrzej Wiśniewski oraz prof. Marek Czachor, którzy są zaangażowani w organizację konferencji smoleńskich.

O ile nie mamy dostępu do wraku czy oryginałów czarnych skrzynek, o tyle brzoza jest łatwo dostępna. Zamiast analizować zdjęcia, można przyjechać i przy pomocy stosunkowo prostych pomiarów ustalić jej położenie

- tłumaczy prof. Andrzej Wiśniewski z Instytutu Fizyki PAN, jeden ze współorganizatorów konferencji.

Wciąż nie znamy prawdy o tym, co się stało w Smoleńsku, ale jeśli chcemy ją poznać, to musimy przede wszystkim wyeliminować błędne tropy, a skupić się np. na dziwnym zachowaniu samolotu po komendzie „odchodzimy”

– dodaje prof. Czachor, który – jak informuje „ND” - złożył wniosek o grant naukowy na badanie przyczyn katastrofy smoleńskiej.

Gazeta przypomina, że „pomiary geodezyjne prowadzili już na miejscu katastrofy i w rejonie brzozy w grudniu 2011 r. biegli powołani przez prokuraturę wojskową prowadzącą śledztwo, ale są one niedostępne”.

„Nasz Dziennik” opisując pomiary wykonane przez geodetę wskazuje:

Wykonano kilkadziesiąt bezpośrednich pomiarów, często tę samą odległość sprawdzano kilkoma metodami. Warunki były trudne, bo po zimowych roztopach wszystko pokryło się błotem. Niekiedy, z miarką, trzeba się było przedzierać przez gęste krzewy, w których nie dało się zastosować dalmierza laserowego, bo jego promień załamywał się na gałęziach. W trakcie prac naukowcy wchodzili nawet na dach altanki Bodina. Sam lekarz smoleńskiego pogotowia przez jakiś czas przyglądał się pracom.

Prof. Czachor, który w Smoleńsku był po raz pierwszy, wskazuje, że dzięki pracom geodezyjnym mógł na własne oczy zobaczyć miejsce tragedii.

Dopiero na miejscu widać to, czego nie ma na żadnym zdjęciu czy zdjęciu satelitarnym. Na przykład, jak wielkie są różnice wysokości w tym rejonie. Chciałem się też na własne oczy przekonać, jak wyglądał las, który został wycięty przez tupolewa tuż przed uderzeniem w ziemię. Według zdjęć satelitarnych samolot zrobił przecinkę w największym skupisku drzew w okolicy. Na zdjęciach i filmach z miejsca katastrofy wydaje się, że nie ma drzew. Zawsze słyszeliśmy o tym, że samolot uderzył w miękki, podmokły grunt. To nieprawda, uderzył w gęsty las, w którym było bardzo dużo grubych drzew. Na zdjęciu sprzed katastrofy widać, że tak samo gęsta jest sąsiednia część lasu, ta koło betonowej drogi, która nie została wycięta, dlatego tak chciałem ją zobaczyć

– mówi fizyk.

Dodaje, że „samolot zanim uderzył w ziemię, wyciął około setki drzew, z tego co dziesiąte jest porównywalne z brzozą smoleńską”. W jego ocenie należy sprawdzić, czy „już wtedy pnie mogły rozpruć kadłub”.

KL,”Nasz Dziennik”

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych