wPolityce.pl: - Zna pan raport archeologów opublikowany w ostatnim wydaniu tygodnika „wSieci”. Jakie znaczenie ma dla pana ten dokument?
Dr Grzegorz Szuladziński*: - Znam jego część. Jedna tylko rzecz w nim wystarcza, by podkreślać wagę tego materiału – olbrzymia ilość, co najmniej 20 tys., szczątków samolotu i to znalezionych wyłącznie za ulicą Kutuzowa, bo archeologów nie dopuszczono do terenu przed miejscem uderzenia w ziemię. To opracowanie robi kolosalne wrażenie. Proszę sięgnąć pamięcią do Raportu 456, który jest systematycznie pomijany przez wszystkich (chodzi o raport z maja 2012 r., przygotowany przez dr. Szuladzińskiego, a dostępny m.in., tu - przyp. red.). Rozumiem celowe unikanie go przez „Laskowiczów”, ale zupełnie nie pojmuję, dlaczego nie mówi się o nim po stronie opozycyjnej, podającej w wątpliwość wersję oficjalną. Przecież ten dokument konsekwentnie wymienia wszelkie poszlaki wskazujące na wybuch. I nigdy nie został podważony. Mogę więc powiedzieć, że to, co udokumentowali archeolodzy, jest kropką nad i. Tych szczątków było dużo, dużo więcej niż potrzeba, by upewnić się, że nastąpił wybuch. Przecież według oficjalnych raportów samolot już upadał, dotykał ogonem ziemi, czyli był bardzo, bardzo nisko. Jak przy tak niskiej wysokości tak drobniutkie szczątki mogły być rozrzucone na tak dużą odległość? Każdy inżynier, który ma coś wspólnego z tego typu zjawiskami, wie, że nie ma w upadającej konstrukcji energii pozwalającej na takie rozpryśnięcie się odłamków. Samolot jest zbudowany z plastycznego stopu aluminiowego, ktory przy szybkim uderzeniu musi się rozciągnąć na 15-20% zanim pęknie – a nie ze szkła pękającego przy ułamku procenta. W dodatku w Smoleńsku był miękki grunt, a nie twarda powierzchnia kuchennej podłogi, o którą roztrzaskuje się talerz! Ślizganie po miękkim gruncie może powodować rozdarcia, nie rozpryśnięcia.
Ale zespół Laska wydał oświadczenie, że właśnie liczba szczątków i ich rozrzut jest typowa dla tego typu katastrof. Prokuratura natomiast podała dwa przykłady wypadków w Polsce – w 1980 i 1987 r. – które mają dowodzić, że w Smoleńsku nie stało się nic nadzwyczajnego. Tyle, że Kopernik uderzył niemal prostopadle w ścianę fosy, a Kościuszko zaczął kosić potężne drzewa z prędkością 470 km/h, a więc niemal dwukrotnie większą niż TU-154M w 2010 r. To nie są porównywalne przypadki.
Zgadza się, podwójna prędkość to poczwórna energia kinetyczna, a ta decyduje o rozdrobnieniu. Piszę o tym też w Raporcie 456, że właśnie brak przeszkód terenowych nie uzasadnia takiego rozczłonkowania maszyny. Gdyby samolot uderzył w konstrukcję stalową albo jakieś ściany ceglane czy betonowe, albo głazy na ziemi, sytuacja byłaby nieco inna. Przy takim uderzeniu i poślizgu, jakie miały mieć miejsce, nie ma fizycznego uzasadnienia dla tego, co stało się z fragmentami tupolewa. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, albo nie ma pojecia, albo bardzo chce "wiedzieć inaczej".
To faktycznie jest aż tak duży rozrzut szczątków? Na zdjęciu opublikowanym we „wSieci” widzimy, że odłamki – jak wynika z analizy miejsc, do których archeolodzy mieli dostęp – rozprzestrzeniły się na odległość kilkudziesięciu metrów (co najmniej 40). To pana zdaniem musi potwierdzać eksplozję?
Kadłub ma średnicę 3,8 metra. Średnica rozrzutu ponad dziesięciokrotnie od niego większa przy upadku z kilku metrów jest niemożliwa. Znamy przecież filmy na YouTube pokazujące, jak wygląda samolot, który spada na średnio miękki grunt dachem do dołu. W takich przypadkach nie ma tendencji do rozpadu na tak wiele szczątków. Wypowiedzi w rodzaju, że rozprysnął się pod wpływem uderzenia w ziemię, są dziecinadą.
Jakby pan więc nazwał raport archeologów w kontekście tej wiedzy, która mieliśmy do tej pory i niezależnych badań nad katastrofą smoleńską?
Można powiedzieć, że jest to poszlaka czy wręcz dowód wzmacniający tezę o wybuchu w pobliżu miejsca upadku.
Musiał on nastąpić na bardzo niskiej wysokości.
To możliwe. Nie wiem, gdzie on dokładnie miał miejsce. Nie jest to najistotniejsze w tej chwili, ale pewne jest, że do niego doszło. Oczywiście, gdyby nastąpił wyżej, powiedzmy na wysokości 20 metrów, to rozrzut byłby szerszy niż wspomniane 40 metrów.
Rozumiem, że w pana dotychczasowych analizach, wnioskach, raport archeologów niewiele zmienia, a co najwyżej je uzupełnia?
Wzmacnia poprzednie wnioski. Potwierdza, że fakt wybuchu jest oczywistością. Jeżeli ktoś bardzo chce wykazać, że wybuch nie jest konieczny dla wytlumaczenia tego, co się stało, musi zrobić dwa kroki: zdecydowanie podważyć Raport 456, a takze przedstawić mechanizm, który powoduje takie rozdrobnienie.
Rozmawiał Marek Pyza
* Dr Grzegorz Szuladziński jest specjalistą od wytrzymałości konstrukcji i działania na nie materiałów wybuchowych. Pracował w tym zakresie jako ekspert dla rządu Australii przy rozwiązaniach antyterrorystycznych oraz dla Marynarki Wojennej USA. Ukończył Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej. Od 1965 r. na emigracji. W USA uzyskał stopień naukowy doktora w zakresie mechaniki struktur na University of Southern California. Współpracuje naukowo z uczelniami regionu Azji i Pacyfiku – m.in. w Australii, Japonii i Singapurze. Jest szefem firmy Analytical Service Pty Ltd. Współpracuje z zespołem parlamentarnym badającym katastrofę smoleńską. Jest autorem opracowania „Raport No. 456. Niektóre aspekty techniczno-konstrukcyjne smoleńskiej katastrofy”. Mieszka w Sydney.
CZYTAJ TAKŻE:
Pytamy zespół Laska i prokuraturę - dlaczego pominięto raport archeologów?
20 tys. kawałków tupolewa, czyli smoleński raport archeologów jako wiedza niepożądana
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/184382-dr-szuladzinski-mowienie-ze-tu-154m-rozprysnal-sie-pod-wplywem-uderzenia-w-ziemie-to-dziecinada-nasz-wywiad