Gontarczyk w "Rz"o tym jak Gross manipuluje liczbami, jak przemilcza niewygodne dla siebie fakty i wypacza historię

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Tekst doktora Piotra Gontarczyka ukazał się w "Rzeczpospolitej". Fot. wPolityce.pl
Tekst doktora Piotra Gontarczyka ukazał się w "Rzeczpospolitej". Fot. wPolityce.pl

Polecamy państwu serdecznie niezwykle ważny tekst jaki w dodatku "Plus Minus" dziennika "Rzeczpospolita" (dostępne wyłącznie w wydaniu papierowym) opublikował historyk, dr Piotr Gontarczyk.

Ten głos tym bardziej jest cenny, że powstał po lekturze książki Jana Tomasza Grossa "Złote żniwa", którą wkrótce wyda krakowskie wydawnictwo  "Znak".

Książka, jak wiadomo zaczęła się od fotografii, którą Gross zobaczył w "Gazecie Wyborczej".  Ma ona rzekomo pokazywać grupę Polaków, którzy tuż po wojnie w miejscu pochówku spalonych szczątków ofiar obozu zagłady w Treblince mieli poszukiwać drogocennych przedmiotów, przede wszystkim złota. Problem w tym, jak stwierdza Dr Gontarczyk, że sprawa z fotografią nie jest tak prosta jak się wydaje:

Punktem wyjścia powstania kolejnego eseju Jana Tomasza Grossa jest fotografia przedstawiająca grupę ludzi stojących – w cywilu i mundurach – obok masowego grobu w Treblince. „Zrobione tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, czyli w połowie XX wieku zdjęcie przedstawia scenę zbiorową gdzieś w środku Europy. Na fotografii obok grupy podlaskich chłopów uwieczniono wzgórze usypane z popiołu 800 000 Żydów zagazowanych w Treblince od lipca 1942 r. do października 1943 roku. Europejczycy, których oglądamy na zdjęciu, najprawdopodobniej zajmowali się rozkopywaniem spopielonych szczątków ludzkich w poszukiwaniu złota i kosztowności przeoczonych przez nazistowskich morderców".

Rzeczywiście - komentuje Gontarczyk - tuż po wojnie miał miejsce godny pożałowania proceder rozkopywania przez okoliczną ludność cmentarzyska w poszukiwaniu złota, kamieni szlachetnych i innych kosztowności. Ale nie wiadomo, czy mieli z tym procederem związek ludzie stojący na fotografii. Z dokumentów wynika, że władze partyjne i państwowe uważały ten proceder za absolutnie naganny i usiłowały mu przeciwdziałać, m.in. przepędzając kopaczy, ogradzając teren albo porządkując rozkopane cmentarzysko.

Gontarczyk podkreśla, że nie wiadomo kto i kiedy zrobił omówioną fotografię, ani w jakich okolicznościach powstała. Nie ma nawet jednoznacznych dowodów – choć pewnie tak było – że zdjęcie zostało wykonane w Treblince.

Kim wreszcie są sfotografowani ludzie i co robią na cmentarzysku? Są kopaczami? A może ekipą porządkującą cmentarzysko, na co, moim zdaniem wyraźnie wskazuje mieszany, mundurowo-cywilny skład grupy, a przede wszystkim fakt działania w biały dzień? Czy hieny cmentarne rzeczywiście chciałyby dokumentować swoje działania za pomocą fotografii? A po co byłoby takie zdjęcie łapiącej ich milicji?

Czy w MO w ogóle była wówczas procedura dokumentowania podobnych przestępstw? A jeśli tak, to jak fotografia trafiła w prywatne ręce? A może była w nich od zawsze, bo zachował ją sobie ktoś, kto nie widział w niej niczego zdrożnego, bo porządkował cmentarz i nigdy nie przyszło mu do głowy, że ktoś na jej podstawie może posądzić go o wykopki?

Jak zauważa polski historyk, dla Grossa takie kwestie jak poważna analiza zdjęcia nie istnieją.

Nie ma on większych wątpliwości, że fotografia przedstawia grupę polskich hien cmentarnych, jakby współuczestników Holokaustu: „sygnał, że jest to fotografia z gatunku trophy pictures, to ułożone na kupkę z przodu piszczele i czaszki. Podobnie jak myśliwi obok upolowanej zwierzyny fotografowali się mordercy Żydów na miejscach egzekucji, albo prześladowcy zebrani wokół torturowanej ofiary, którą zmuszano publicznie do upokarzających czynności albo której, ku uciesze zebranej publiczności, obcinano brodę".

Autor stawia już znak równości pomiędzy hitlerowcami mordującymi Żydów a osobami na zdjęciu, udowadniając, że i one przecież, rozkopując cmentarzysko, wykonywały „czynność ściśle związaną z Holokaustem – grabienie żydowskiego mienia".

Ale ja żadnego konkretu w tej całej opowieści nie widzę. W przeciwieństwie do ewidentnej skłonności do konfabulacji autorów.

Jak podkreśla Autor tekstu w "Rz", nie takie kuriozalne potknięcia są najważniejszym mankamentem eseistyki Grossa.

Istotniejszą rolę odgrywa tu sposób, w jaki ów autor posługuje się cudzymi tekstami naukowymi lub wskazanymi przez innych źródłami. Jednym nadaje fałszywe znaczenie, inne wypacza, robiąc z nich wycinanki, jeszcze innym, opisującym wydarzenia skrajnie patologiczne, ale incydentalne – nadaje walor opisów uniwersalnych. Nie mniej chętnie  sięga po informacje nieprawdziwe, jak w wypadku tzw. granatowej policji: „na terenie Generalnej Guberni tzw. policja granatowa, składająca się w przeważającej części z przedwojennych policjantów, odpowiedzialna jest w ocenie Emanuela Ringelbluma za wymordowanie »dziesiątek tysięcy« Żydów".

Książka Ringelbluma powstawała w czasie okupacji w Warszawie. Ten znany żydowski historyk ukrywał się wówczas i nie miał możliwości prowadzenia badań naukowych. Opierał się na docierających doń ustnych informacjach ludzi, często dotkniętych osobistą krzywdą lub czysto ludzkim nieumiarkowaniem w przesadzie i stronniczością w osądzie. Jego książka na temat stosunków polsko-żydowskich – z całym szacunkiem dla innych dokonań autora – jest niewiele warta. W ogromnej mierze składa się bowiem z niezweryfikowanych i nieprawdziwych informacji. Jedną z nich to „dziesiątki tysięcy" Żydów zamordowanych przez granatową policję – taka liczba nie znajduje potwierdzenia w żadnych współczesnych badaniach. Gross dobrze to wie, ale celowo sięga w tej materii po książkę – a raczej relację – żydowskiego historyka zamordowanego w 1944 r. Bo przynosi ona najwyższe liczby, jakie w tej materii znalazł. Kto zarzuci mu kłamstwo, skoro informacja nie pochodzi od niego, tylko jest „naukową oceną" wielkiego uczonego Ringelbluma?

Nie jest to jest odosobniony przypadek,  lecz konsekwentnie stosowana przez Grossa metoda. Autor świadomie, tak jak posługuje się fałszywymi informacjami, przemilcza niewygodne źródła albo dokonuje ich kuriozalnych interpretacji.

Oto przykład jeszcze jednej takiej manipulacji:

Tak, żeby dla wszystkich potencjalnych chętnych starczyło ofiar Gross stwierdził, że Polacy wymordowali w czasie wojny pomiędzy 100 a 200 tys. Żydów. Kilka dni temu w telewizji mówił już tylko o kilkudziesięciu tysiącach ale nie ma co „czepiać się drobiazgów". 200 tysięcy, 50 tysięcy, 5 tysięcy, czy 500 tysięcy. A jakie to ma znaczenie? Przecież i tak podawane przez Grossa dane liczbowe są z reguły wyssane z palca, czasem ozdabiane magicznym słowem „przypuszczam".

W opowieści Grossa, jak widać zdecydowanie nie naukowej, ani nawet porządnie publicystycznej, odbiorcę znającego trochę temat razi całkowite pominięcie bohaterstwa tych tysięcy Polaków, którzy Żydów ratowali. Piotr Gontarczyk też o tym wspomina:

W „Złotych żniwach" nie ma takich opis[ó]w ratowania Żydów przez Polaków. Za to nazwami miejscowości i nazwiskami polskich morderców i złodziei autor sypie jak z rękawa. Ale nie ma w jego eseju ani jednego nazwiska wielopokoleniowych rodzin, które, od starców do niemowląt, jak rodzina Ulmów z Makowej na Podkarpaciu, zostały po znalezieniu ukrywanych przez nich Żydów w całości wymordowane. Nie ma nazw wsi i klasztorów, które z narażeniem życia ich ukrywały. Są w tej materii dwa zdanie o grekokatolikach. Nie ma informacji o tym, że kara śmierci groziła nie tylko tym, którzy ich ukrywali, ale też ich sąsiadom, tym, którzy chcieliby podwieźć Żydów chłopskim wozem albo podać im kromkę chleba, a nawet o tych, którzy do takich czynów – w języku hitlerowców – „podżegali".

I to smutna puenta książki, która wydaje się mieć za zadanie nie dochodzenie prawdy, ale zbudowanie fałszywego obrazu historii.

 

kam, źródło: "Rzeczpospolita"

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych