- Jestem oburzona tym wyrokiem. Myślałam, że sędziowie w imieniu Narodu orzekną winę oskarżonych, a przynajmniej stwierdzą, że była to ukartowana zbrodnia, i chociaż te trzy osoby zostaną ukarane - mówi Halina Młyńczak, która była świadkiem w procesie przeciw sprawcom pacyfikacji stoczniowców w grudniu 1970 r.
Jak podkreśla Młyńczak w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" na sprawiedliwy wyrok czekały rodziny, które podczas masakry straciły swoich bliskich.
Ich rany mimo upływu lat nie zabliźniły się, pozostała boleść, żałoba i poczucie niesprawiedliwości. Sąd nie stanął na wysokości zadania. Odwołanie na pewno będzie! To nie jest zbrodnia doskonała, wykonawcami oraz planistami byli konkretni ludzie. Niech sędziowie staną przed obliczem grudniowych matek i ojców i wytłumaczą im swój werdykt
- mówi Halina Młyńczak, która w 1970 roku pracowała w biurze konstrukcyjnym Zakładów Radiowych „Unimor” przy ul. Hutniczej w Gdyni. Pamięta, jak w przeddzień grudniowej tragedii I sekretarz Komitetu PZPR w Gdańsku Stanisław Kociołek wezwał za pośrednictwem telewizji, aby nazajutrz pójść do pracy.
Opowiada jak, jak to w dniu masakry dotarła do zakładu.
Stawił się cały mój dział. Byli nawet ci z Wejherowa i z Gdańska. Nikt nie pracował, wszyscy opowiadali o tym, co widzieli. Z zewnątrz dochodziły huki. Panowała atmosfera grozy. Nikt nie wiedział, co może się wydarzyć. W pewnym momencie w hali produkcyjnej stroiciel radiotelefonu, który prowadził nasłuch na częstotliwościach zarezerwowanych dla wojska i milicji, podkręcił głośność odbiornika na cały regulator, tak że dało się słyszeć następujący komunikat: Jest decyzja: strzelać!
- wspomina.
Opowiada, jak w pewnym momencie zadzwoniła do niej przerażona dwunastoletnia córka
Płakała i wzywała pomocy. Była przerażona widokiem latających nad miastem helikopterów, czołgów oraz formacji uzbrojonych w pałki i tarcze zomowców.
Mówi pani Halina. Jak opowiada zdecydowała się wrócić do domu.
W powietrzu czuliśmy zapach gazu bojowego, który mieszał się z gęstą mgłą wiszącą nad miastem. Przez otwarte drzwi jednej z karetek pogotowia stojącej przy pomoście Gdynia-Stocznia usłyszeliśmy wezwanie: „Przyjeżdżajcie na ulicę Marchlewskiego. Jest dużo rannych i zabitych”.
- opisuje.
Pamięta też, że obok ambulansu zobaczyła młodego chłopaka – pracownika stoczni. Miał urwane dwa palce.
Opowiadał, że szedł do pracy, niosąc w aktówce jedynie kanapkę, gdy tuż obok niego spadła rzucona przez milicję bądź wojsko petarda. Wybuchła mu w dłoni, kiedy próbował ją odrzucić. Jeszcze bardziej przyspieszyliśmy kroku. Minęliśmy kałużę krwi. Mieszkaniec pobliskiego domu wytłumaczył nam, że zabrano stąd człowieka. Trafiła go kula niesiona rykoszetem zza pomostu, gdzie pacyfikowano stoczniowców.
- wspomina. Opowiada tez, jak sama cudem uniknęła ostrzelania z helikoptera.
Nie mogłam w to uwierzyć, że polowano na nas. Byliśmy przecież cywilami i nawet nie braliśmy udziału w manifestacji. W głowie miałam natłok różnych myśli. Całe nasze osiedle spowijała mgła i dym zrzucanych z helikopterów, gryzących w oczy i gardło gazów bojowych. W ogóle nie było widać naszych bloków. To było przerażające, nie wiedziałam, co się dzieje z moją córką. Dwieście metrów od mieszkania rozstałam się z moim kolegą. Pożegnaliśmy się tak, jakbyśmy szli na wojnę, nie wiedząc, czy się jeszcze zobaczymy
-mówi Halina Młyńczak.
Przebieg procesu, do którego doszło po 25 latach i w którym na ławie oskarżonych zasiedli żyjący jeszcze autorzy masakry -wspomina źle.
Sędzia, który mnie przesłuchiwał, był dla mnie bardzo niegrzeczny. Był arogancki i mówił podniesionym głosem. Widać było, że Stanisław Kociołek nie akceptował tego, co mówiłam. Po moich zeznaniach zaatakował mnie, twierdząc, że wszyscy widzą w nim głównego winowajcę masakry na Wybrzeżu. Niezależnie od tego, jak tamtejsze wydarzenia tłumaczył gen. Jaruzelski, który w 1970 r. pełnił funkcję ministra obrony narodowej, wiedzieliśmy, że celem osób wydających rozkaz strzelania do ludzi była zmiana ekipy rządzącej. Tylko dlaczego wybrano w tym celu Gdynię?
- pyta. Pani Halina, czemu trudno się dziwić, bardzo krytycznie ocenia proces rozliczeń z PRL-em w Polsce o 89 roku.
Zostaliśmy oszukani. Oni byli dużo chytrzejsi. Niestety, Polacy zbyt mało interesują się rzeczywistością, żyją w wirtualnym świecie. Nie są nauczeni czytać dobrej prasy i oglądać dobrej telewizji. Setki tysięcy ludzi „Solidarności” najbardziej dojrzałych do sprawowania władzy zostało za czasów Jaruzelskiego i Urbana wypędzonych z Polski. Stanowili patriotyczną elitę Narodu. Nie ma ich. Jest przepaść pokoleniowa. A teraz jest kolejna emigracja. Już ponad 2 miliony młodych Polaków wyjechało za granicę. Ufaliśmy, że po 1989 roku będzie wszystko dobrze. Niestety nie było i nie jest.
- mówi. I dodaje z rozgoryczeniem:
Cała ubecja odwołuje się od wyroków, przywraca się im ich wysokie emerytury. Natomiast ci, którzy brali udział w strajkach, ponieważ pragnęli normalnie żyć i pracować na utrzymanie swoich rodzin, z trudem wiążą koniec z końcem.(...) To chichot historii. Oni zwyciężyli. To jest niestety zdrada narodowa. Zabiegamy o sprawiedliwość na tym świecie. Chcemy, żeby przynajmniej usłyszeli, że są zdrajcami i mordercami. O to nam chodzi. Nam zwykłym, uczciwym ludziom.
ansa/ Nasz Dziennik
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/155755-swiadek-grudnia-70-oni-zwyciezyli-chcemy-zeby-przynajmniej-uslyszeli-ze-sa-zdrajcami-i-mordercami