NASZ WYWIAD. Adam Woronowicz, o filmie "Syberiada polska": "To jest cząstka tej naszej historii, o której powinniśmy pamiętać"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Kadr z filmu "Syberiada polska"
Kadr z filmu "Syberiada polska"

wPolityce.pl: - Czy miał pan wrażenie, że przy pracy nad filmem, udało się panu dotknąć tej Syberii, której doświadczyli Polacy, deportowani tam w latach 40-tych?

Adam Woronowicz: - Chyba byłoby niemożliwe w warunkach filmowych doświadczyć tego, czego oni doświadczyli w 40. roku. Pierwszy raz w życiu byłem na Syberii i pierwszy raz widziałem tę przyrodę. I kiedy wróciłem stamtąd, pomyślałem sobie, że trzeba było być naprawdę silnym w tamtej rzeczywistości. Ta przestrzeń sprawia, że trzeba być bardzo silnie zmotywowanym, żeby wierzyć, że się stamtąd wróci, że się wróci do domu. W tamtej rzeczywistości i w tamtym czasie "wrócić do domu" to było tylko tyle i aż tyle.

To jest istny bezkres. Człowiek widzi po horyzont albo lasy, albo ogromną przestrzeń i piechotą tego nie da się pokonać. Owszem są drogi, wiadomo, że Syberia się zmieniła, cywilizuje się. Ale mimo wszystko, ten ogrom przestrzeni i ta przyroda nadal robi ogromne wrażenie. Dlatego podziwiam tych ludzi, że mieli tę motywację, tę wiarę - nie wiem, jak to dziś nazwać, że wrócą, że wrócą do domu.


wPolityce.pl: - A czy pracując przy "Syberiadzie polskiej", wcielając się w rolę zesłańca, zmienił pan sposób postrzegania losów Sybiraków?

- Taka praca na pewno nasuwa pewne refleksje, ale dla mojego pokolenia - urodziłem się w 73 r. - były to historie oczywiste. Owszem, była historia oficjalna, o której wolno było mówić, ale była też ta nieoficjalna, o której się słyszało, albo się przekazywało w formie mówionej. Ja jeszcze "załapałem się" na książki z drugiego obiegu - to był jakiś 86-87 rok, mój kolega z liceum nimi handlował, przywoził z Warszawy, więc czytało się to po nocach. Dlatego już wtedy miałem swój pogląd na ten temat. Film jedynie jeszcze bardziej uświadomił mi tragizm tych wydarzeń, który był udziałem Polaków.

Mówimy o wywózkach w latach 40-tych, ale należy pamiętać, że na Syberię regularnie wyjeżdżały kibitki w zasadzie od XVIII wieku - największe zsyłki w XIX wieku miały miejsce po Powstaniu Styczniowym. Kiedy więc pada hasło "Syberia" lub słyszy się "Sybir", to wielu Polakom kojarzy się to jednoznacznie, na pewno nie z miejscem, do którego jedzie się na wycieczkę lub wczasy, ale z ogromną przestrzenią, gdzie Polacy byli zsyłani.

Nie musiałem tutaj niczego odkrywać, a może jedynie uzmysłowić sobie to, o czym miałem już wyobrażenie. Kiedy kręciliśmy zdjęcia - 2 lub 3 dni w skansenie PKP w Chabówce koło Rabki - zapakowano nas do wagonu, który dla potrzeb filmu tylko podjeżdżał i odjeżdżał. Nie wyobrażam sobie podróży przez wiele tygodni w takich warunkach, z jakimś kusym piecem pośrodku tego wagonu, bez wody - jedynym w zasadzie źródłem wody było, jak się słyszy w wielu opowiadaniach, topienie sopli i śniegu. Nas męczy często już parogodzinna podróż w pociągu, ale przecież jest w miarę komfortowo, ciepło. Ale podróż w czymś takim? I rzeczywiście, często to było bardzo tragiczne, bo wielu ludzi nie wytrzymywało tej próby, szczególnie ludzi chorych, starszych, dzieci.


wPolityce.pl: - Ten film wypełnia ogromną lukę w naszej historii, ale też wielu się go obawiało - powstał bowiem na podstawie książki stalinowskiego prokuratora płk. Zbigniewa Domino. Czy nie miał pan wątpliwości, czytając scenariusz, że ta historia może nie być prawdziwą historią losów Sybiraków?

- Dowiedziałem się o tym dopiero w trakcie realizacji zdjęć i przyznam, że bardzo mną to poruszyło. Ale pomyślałem sobie, po pierwsze, że stajemy po stronie bohaterów, nie po stronie oprawców. Składamy tym filmem hołd tysiącom bezimiennych bohaterów, którzy nie wrócili stamtąd i tym, którym udało się wrócić. A po drugie, że to, co opowiada wspomniany przez pana autor tej książki, to też cząstka naszej historii. To również historia generała Wojciecha Jaruzelskiego i jego rodziny, zesłanej w '41 roku na Syberię. Przeżył tam m.in. śmierć swojego ojca. Znamy rolę, jaką odegrał w naszej współczesnej historii. To też jest historia.

Byli ludzie, którzy wracali i którzy do końca nie pozbyli się, nie wiem jak to nazwać - wrogości, czy nienawiści do tego systemu, ale byli też i tacy, którzy potem pracowali dla tego systemu - to też jest cząstka naszej historii. Ja tego do końca nie mogę pojąć, ale też trudno mi rozliczać tych ludzi - ja tego nie przeżyłem i nie potrafię podjąć się tu jakiejś oceny. Dla mnie rzeczywiście jest to wstrząsające, ale to też miało miejsce.


wPolityce.pl: - A kończąc ten wątek, nie ma pan dziś wrażenia, że to jakiś chichot historii? Kiedy się pan o tym już dowiedział, nie obawiał się pan, że powstanie film mówiący o Syberii tak, jak w "Czterech Pancernych"?

- Doskonale zapoznałem się ze scenariuszem, i kiedy po raz pierwszy go przeczytałem, nie  wiedząc jeszcze o przeszłości pana Zbigniewa Dominy, miałem wrażenie, że nie powstaje film, który by gdzieś przekłamywał historię. To nie jest rzeczywistość powiedzmy z "Innego Świata" Herlinga-Grudzińskiego, rzeczywistość gułagu, łagru, jest to rzeczywistość "pieresiedleńców", którzy trafiali do różnych miejsc - czasami były to baraki, czasami nie było nic - wysiadali po prostu w szczerym polu i musieli kopać ziemianki.

Przejrzałem kilkanaście pamiętników i przyznam się szczerze, że każde wspomnienie i każde spojrzenie na Syberię jest inne. Zbigniew Domino opisuje to z perspektywy swoich lat, wtedy, tam na Syberii był dzieckiem. Nie wiem, jak on zapamiętał tamtą rzeczywistość - pewnie się tego nie dowiemy. Czy jest to chichot losu? W każdym razie, jest to też jakaś część naszej historii - możemy się na nią zamykać, ale tak jednak było.

Stamtąd wrócili, jak mówiłem, również ludzie, którzy potem pracowali dla tego systemu, przeżywszy to, co przeżyło wokół nich dziesiątki innych ludzi. Wówczas wcale nie mieli lepiej, ani jakoś nie byli faworyzowani przez tamten straszny system, który był okrutny również dla swoich własnych obywateli. Przecież według najnowszych badań, te czystki lat 30-tych, te potworności, zbrodnie stalinowskie dotknęły ok. 20 milionów obywateli Związku Radzieckiego i czytałem, że w Rosji praktycznie nie ma domu, który by w jakiś sposób nie przeżył tragedii tamtego czasu. Ale trzeba też pamiętać, że wciąż żyją ludzie, którzy nigdy nie zostali za to osądzeni ani nigdy za to nie odpowiedzieli.


wPolityce.pl: - Nasz publicysta, Piotr Zaremba, recenzując "Syberiadę polską", napisał, że warto go zobaczyć i warto podziękować za nią reżyserowi Januszowi Zaorskiemu. Ten film autentycznie wzrusza. Wzrusza nas, ale czy może wzruszyć dzisiejszą młodzież, nie znającą lub nie pamiętającą już nawet PRL-u, komunizmu - wygodną, odrzucającą przeszłość?

- Myślę, że ludzie przeżywają szok - co innego jest o tym przeczytać, a co innego zobaczyć. W naszej świadomości, świadomości PRL-u, istniały wyłącznie obozy koncentracyjne, hitlerowskie. Szczerze powiem, że kiedy dowiedziałem się, że istniały też podobne obozy w Związku Radzieckim - który przecież wtedy był "naszym najlepszym przyjacielem" - gdzie wcale nie mniej ludzi zginęło, to był to dla mnie duży szok. Dlatego, kiedy potem, po 89. roku pojawiła się w szkołach, w liceum lektura "Innego Świata", to już było dla mnie coś oczywistego. O tej historii się wiedziało, o tej historii się słyszało, słyszało się takie słowo jak Katyń, słyszało się takie słowa jak Workuta, Kołyma, "Archipelag Gułag" Sołżenicyna, którego sporą część udało mi się przeczytać. Ale wtedy, to był dla mnie ogromny, gigantyczny szok i wstrząs.

I dla dzisiejszego młodego pokolenia może to być też coś podobnego, bo mówiąc szczerze, o tym przecież nie mówiło się i nie mówi. Mamy tych naszych Sybiraków, mamy tych ludzi, którzy tam zostali, ale trochę są traktowani po macoszemu i trochę o nich zapomnieliśmy. Myślę, że w ostatnich czasach nie mamy do czynienia z gloryfikacją takich postaw. Dlatego to, że ten film powstał, to jest taki mały cud.

Dziś żyjemy w świecie obrazu, obraz przemawia do współczesnego młodego człowieka o wiele jaśniej i mocniej niż słowo pisane. I jeśli jestem pytany, czy to jest film dla młodych ludzi, to mówię "tak", tylko powinniśmy tych młodych ludzi w tę historię wprowadzić, w historię, której - jak wiemy - jest coraz mniej w szkołach, a tej najnowszej historii w ogóle młody człowiek nie ma okazji poznać. Może trzeba jej znowu zakazać, żeby osiągnąć efekt, jak wtedy, gdy my po tę "zakazaną" historię sięgnęliśmy, chcąc się dowiedzieć jakiejś prawdy. Ale ten film powinien być obejrzany przez młodzież, w liceach, tylko nie wiem, czy jest na to teraz miejsce w programie szkolnym.

To jest cząstka tej naszej historii, o której powinniśmy pamiętać, bo pamięć o swoim narodzie kultywują wszystkie państwa. Ostatnio przeżyłem ogromny szok, będąc z dziećmi na Starym Mieście w Warszawie. Pod pomnikiem Małego Powstańca zgromadziło się kilkuset młodych Izraelczyków, i odbył  się tam jakiś apel - część występowała, część słuchała - nie wiem czego dotyczył, ale to był dla mnie ogromny szok. Ta młodzież była tu z pewnością w związku z wydarzeniami związanymi z Holocaustem, ale nikt tam się nie pyta, czy warto przysyłać tutaj tych młodych ludzi, opowiadać im o ich przeszłości, trudnej przeszłości. To jest po prostu oczywiste.

Nie wiem więc, dlaczego nas się pyta, czy warto robić takie filmy - dla mnie to jest oczywiste, że warto je robić. Cały świat je robi. Uważam, że powinniśmy postępować tak samo. Często jest podawany argument, że ileż można słuchać o tych klęskach, o tych przegranych, o tej traumatycznej historii. Ale ten film pokazuje jeszcze coś niebywałego - niebywałą cechę, którą my Polacy mamy. Cechę polegającą na tym, że my z największego dna upadku potrafimy wstać. Mamy jakąś ogromną siłę, często będąc na samym dnie, mamy niesamowitą wolę i determinację do tego, żeby odzyskać tę Polskę, którą często w bardzo głupi sposób traciliśmy w naszej historii. I to jest ta nasza niesamowita cecha.

Prof. Kunert zwrócił uwagę, mówiąc, że w historii II Wojny Światowej była jedna, jedyna armia, która powstała z niewolników - jedna wśród sojuszników, która się narodziła z więźniów, to była armia gen. Andersa. I to jest ewenement. To było kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy wyszli z łagrów, z więzień, z Sybiru i utworzyło armię. Razem z nimi wyszły dziesiątki tysięcy cywilów, dzieci. Trzeba pamiętać, że to było coś niesamowitego. Ta wola przetrwania w tych nieludzkich warunkach świadczy, że nie mamy się czego wstydzić, to nie jest powód do kompleksów, tylko myślę powód do dumy, że jest w nas jakaś taka siła, która w najtrudniejszych chwilach sprawia, że umiemy wstać z kolan.

Czy cały potężny wysiłek społeczeństwa, który się dokonał po 89 roku, nie jest też takim powstaniem z kolan? Czy nie dała tu o sobie znać ta właśnie cecha? Umiemy się podnieść. Dobrze by było, żeby w czasach pokoju pojawiała się taka refleksja, jak takich momentów upadku uniknąć, ale to już zupełnie inna historia.

Dlatego uważam, że te wszystkie nasze zrywy, powstania, nie świadczą o naszej głupocie, tylko o naszym pragnieniu wolności, o naszej chęci zamanifestowania, tak jak mówią o tym - nie chcę, żeby to zabrzmiało zbyt patetycznie - pierwsze słowa naszego hymnu. To "Jeszcze Polska nie zginęła", to jest coś, o czym powinno się mówić, a jeżeli to się mówi z pasją - mam na myśli tu np. nauczycieli - to jestem przekonany, że można nią też zarazić tych młodych ludzi. I nie powinniśmy tego tematu odpuszczać, powinniśmy o tym przypominać i mówić, że takie rzeczy miały miejsce.



Rozmawiał Krzysztof Karwowski

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych