NASZ WYWIAD. Zbigniew Romaszewski: Gdy nadano pierwszą audycję Radia Solidarność - cała Warszawa pulsowała światłami

fot. wikipedia
fot. wikipedia

Trzydzieści lat temu Zofia i Zbigniew Romaszewscy, aresztowani za zorganizowanie i prowadzenie Radia "Solidarność" usłyszeli wyroki. Romaszewski skazany został na cztery i pół roku, a jego żona na trzy lata pozbawienia wolności. Pozostałym oskarżonym wymierzono kary od 7 miesięcy do 2,5 roku więzienia. O działalności tej pierwszej opozycyjnej rozgłośni rozmawiamy z jednym z jej twórców:


wPolityce.pl: Skąd wziął się pomysł utworzenia Radia Solidarność?

Zbigniew Romaszewski: Cała sprawa zaczęła się od konfliktu bydgoskiego,  kiedy szykowaliśmy się do strajku generalnego. Wtedy uświadomiliśmy sobie, że istnieje poważne niebezpieczeństwo, że odetną nam łączność. Podjęliśmy więc decyzję, że zbudujemy nadajniki i odbiorniki. Te urządzenia miały być porozmieszczane w różnych zakładach pracy i w ten sposób chcieliśmy stworzyć sieć łączności na terenie całego regionu. To zadanie powierzono inżynierowi, panu Ryszardowi Kołyszce. I on zabrał się do pracy. W międzyczasie działy się różne rzeczy.  Strajku generalnego nie było. Solidarność zaczęła się rozpadać. Kiedy przyszedł stan wojenny – ja akurat nie zostałem aresztowany, bo byłem w drodze do Warszawy. Resztę kolegów z Komisji Krajowej aresztowano. Ponieważ żona była na jakichś imieninach i nie było jej w domu więc jej też nie zatrzymano. Zaczęliśmy  szukać kontaktów po całym kraju i do pierwszego stycznia te podstawowe  zostały nawiązane. M.in. nawiązaliśmy kontakt z naszym przyjacielem prof.  Kielanowskim. A on z kolei z Ryszardem Kołyszką, który właśnie ukończył budować prototyp nadajnika. Wobec tego skontaktowaliśmy się z nim, obejrzeliśmy nadajnik. Okazało się, że jest gotowy i należało go wypróbować. Oczywiście cel, do którego był pierwotnie zaplanowany – jako środek łączności pomiędzy wielkimi zakładami pracy takimi jak Żerań, Huta, Ursus Politechnika – juz nie wchodził już w grę, bo wszystko było zajęte, spacyfikowane. Zdecydowałem więc, że użyjemy tego nadajnika jako zwykłego środka masowego przekazu. W związku z tym w powiązaniu z MRKSem (Międzyzakładowym Robotniczym Komitetem Solidarności) przeprowadziliśmy niezbędne próby.  Jeździliśmy po całym mieście – nadawaliśmy jakąś muzyczkę i sprawdzaliśmy czy słychać. Okazało się, że nadajnik działa. A skoro tak to postanowiliśmy go użyć jako Radia "Solidarność".  Pierwsza audycja została nadana 12 kwietnia. To był drugi dzień Świąt Wielkanocnych.

Co to była za audycja? Co zawierała?

Ona miała jeden zasadniczy cel. Chcieliśmy się zorientować gdzie docieramy, a gdzie nie. To była audycja sprawdzająco – techniczna. Oczywiście przede wszystkim trzeba było powiedzieć ludziom, że będzie jakakolwiek audycja. Dlatego wyczekaliśmy do Wielkiego Piątku i wtedy MRKS zorganizował w Warszawie ogromną akcję ulotkową. Sądzę, że jakieś 50 tys. ulotek zostało rozrzuconych po mieście. W związku z czym Warszawa była już przygotowana. Wybraliśmy drugi dzień Świąt, z tego względu , ze wiedzieliśmy, że te wszystkie ich siły ZOMO, ROMO i inne - będą wreszcie rozpuszczone do domu. I  tak szybko ich się z powrotem nie zmobilizuje. Zresztą oni sądzili, że to jest blef i w ogóle nie zareagowali. Najważniejszy greps przekazany w tej audycji był taki, żeby ci co nas słuchają zapalali i gasili światło.

Koledzy nadali tę audycję z rogu Niemcewicza i Grójeckiej. Tam jest  taki dom, gdzie kiedyś była duża kawiarnia. Oni mieli klucz od windziarni i tam się zainstalowali, (bo tam było zasilanie.) Potem wydostali się na dach i  kiedy ta audycja ruszyła o dziewiątej wieczorem 12 kwietnia – okazało się, że całe miasto pulsuje światłami. Audycja miała ogromny zasięg. Właściwie była słyszalna w całej Warszawie.

Wtedy eter był niemal całkowicie pusty. Bo sam nadajnik miał może  20 watów. To dziś jest zupełnie niewyobrażalne...


Audycja zawierała też moje wystąpienie, mówiłem że uruchamiamy to radio, przedstawiłem się, żeby nie było podejrzeń, że to jakaś fałszywka. No i zawierała jedną główną informację: że został aresztowany Staszek Matejczuk. On  był zatrzymany w związku ze śmiercią milicjanta Zdzisława Karosa , któremu usiłowano odebrać broń. W wyniku szamotaniny funkcjonariusz został postrzelony i zmarł. Staszek też był aresztowany w związku z tą sprawą i mieliśmy informacje, że jest torturowany. Tę wiadomość podaliśmy przez radio. jak się potem dowiedzieliśmy, na skutek tej audycji zaprzestano tortur.


Ważną audycję nadaliśmy też 30 kwietnia. Tam zapowiadaliśmy jak organizujemy obchody 1 maja. Tego dnia odbyła się gigantyczna obława na radiostację.  Uczestniczyło w niej ok. 1000 jednostek milicji. W kwartale pomiędzy ul. Świerczewskiego, Towarową i Marchlewskiego było aż niebiesko.  Latał helikopter. Ale się nie udało. Nie namierzyli  nadajnika. Potem przystąpiono do głuszenia audycji. Uruchomiono specjalne zagłuszarki. To było tak, że przez pierwsze dwie minuty usiłowali namierzyć nadajnik, co im się nigdy nie udało, a potem włączali zagłuszanie. To się nazywało "dyskoteka Kiszczaka", bo zawsze jakąś muzykę puszczali.

Te audycje były nadawane z różnych miejsc?

Tak, jeździliśmy po całym mieście. Zresztą szybko "wypączkowaliśmy" z Warszawy. Robiliśmy audycje w Krakowie, w Gdańsku. A niezależnie od nas ten "ruch radiowy": rozwinął się w całym kraju. W Krakowie z nadajnikiem w ręku udało im się złapać późniejszego prokuratora generalnego Aleksandra Herzoga. Bardzo silnie rozwinęło się radio w Toruniu. Tam właściwie cały instytut astrofizyki pracował nad radiem. Wysłali nadajniki w balonach itd.. To się rozwinęło na całą Polskę.

W końcu jednak was namierzono i zostaliście aresztowani za zorganizowanie rozgłośni. Jak to się stało?

Do aresztowania doszło na skutek nieostrożności  dwóch naszych emiterów. Wpadli 4 czerwca. Ponieważ nasz główny emiter wyjechał wtedy z audycją do Krakowa, a my nie chcieliśmy, żeby zagłuszarki pojechały za nim, więc zrobiliśmy dodatkową audycję w Warszawie. Wtedy już nadajnik pracował automatycznie – sam się włączał i wyłączał. I dopiero po kilku dniach się sprawdzało, czy ktoś przy nim był czy nie był ( zostawiało się np, zapałkę w drzwiach, metody były różne) i zdejmowało się ten nadajnik. No a oni tego nie zrobili. Uznali, że jest zupełnie cicho , spokojnie , no i od razu wzięli ten nadajnik ze sobą. A na dole już na nich czekano. Oni byli mało dyskretni i ujawnili nasze punkty emisyjne. Funkcjonariusze poszli na jeden z tych punktów, no i tak już poszło... W każdym razie policja wtargnęła do nas kiedy z żoną obchodziliśmy rocznicę ślubu – 5 lipca. Żonę aresztowano. Mnie się udało wtedy uciec. Złapano mnie później przy pomocy "wtyki"w MRKSie.

Jaki konkretnie postawiono państwu zarzut?

Że rozpowszechniamy fałszywe informacje. Podstawowa informacja w pierwszej audycji brzmiała bowiem, że  w naszym kraju trwa wojna, wojna, którą władza wypowiedziała własnemu narodowi. I to był podstawowy zarzut w procesie.

Ostatecznie skazano pana na 4,5 roku więzienia. Odsiedział pan cały wyrok?

Nie. Tam była jedna amnestia w 83,r, wtedy wypuszczono żonę. Ja siedziałem dalej. Ale ja miałem jeszcze drugi proces o KOR. Wyszedłem w ramach amnestii w 84 roku.

Czy po aresztowaniu państwa radio funkcjonowało dalej?


Ależ tak. Zupełnie inne osoby je prowadziły, ale funkcjonowało aż do 89 roku. Dopiero po zwycięstwie wyborczym zakończyło działalność. Ale z tym okresem działalności ja już nie miałem nic wspólnego. Bo to była działalność bardzo zakonspirowana, a my z żoną byliśmy już bardzo znani, pilnowani, podsłuchiwani. Ale SB cały czas nas posądzało, że nim kierujemy.
Dziś ludzie zaangażowani w działalność radia są skupieni  w Stowarzyszeniu Radia Solidarność. Jest to chyba kilkaset osób. Sprawiliśmy sobie nawet mural w miejscu skąd nadano pierwszą audycję.

rozmawiała Anna Sarzyńska

Czytaj też:
30 lat temu zapadły wyroki w procesie podziemnego Radia "Solidarność"

 

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.