NASZ WYWIAD: Prof. Krzysztof Rybiński: W Polsce widać wszystkie symptomy spirali recesyjnej. Musimy przygotować się na strajki. Możliwe są zmiany na scenie politycznej

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. wPolityce.pl
fot. wPolityce.pl

Główny Urząd Statystyczny, poinformował w ubiegłym tygodniu, że produkcja przemysłowa w Polsce w grudniu 2012 r. spadła o 10,6 proc. rok do roku, a w porównaniu z poprzednim miesiącem o 14,2 proc. Jeszcze gorzej sytuacja wygląda z produkcją budowlaną - ta spadła o 24,8 proc. w stosunku do grudnia 2011 r. i o 11,6 proc. w porównaniu z listopadem ub.r.

O pogarszającej się sytuacji gospodarczej rozmawiamy z prof. Krzysztofem Rybińskim, ekonomistą i byłym wiceprezesem NBP, publicystą tygodnika wSieci.


wPolityce.pl: Ma pan satysfakcję czytając ostatnie dane Głównego Urzędu Statystycznego? Potwierdza się pana pesymistyczna diagnoza gospodarcza na najbliższe miesiące?

Prof. Krzysztof Rybiński: Z pewnością widzimy, że aktywność gospodarcza w Polsce była niższa niż rok temu. Gdybyśmy mierzyli miesięcznie polskie PKB, to PKB wytworzone w grudniu 2012 było niższe niż w grudniu 2011. Jeżeli tak dalej będzie w kolejnych miesiącach roku 2013, to wejdziemy w recesję, którą przewiduję od dłuższego czasu. Z pewnością ten grudzień to jest bardzo zimny prysznic na głowy tych wszystkich, którzy twierdzą, że będzie tylko spowolnienie wzrostu – tak w granicach 1 proc., i że w drugiej połowie roku gospodarka zacznie odbijać. Grudzień pokazuje, że ten optymistyczny scenariusz może się nie sprawdzić. Musimy się przygotować na to, że w Polsce nastąpi recesja i to gorsza i dłuższa niż dzisiaj się jeszcze może wydawać. Z danych wstępnych wiemy już, że najprawdopodobniej w grudniu spadła również w ujęciu realnym sprzedaż detaliczna i że Polacy kupowali w sklepach – po uwzględnieniu inflacji znacznie mniej niż w grudniu 2011 r. To wszystko razem pokazuje na recesyjny obraz gospodarki...

 

Z innych danych wynika, że Polacy coraz mniej chętnie zaciągają kredyty konsumpcyjne. Cieszyć się z tego – że jesteśmy bardziej odpowiedzialni, czy martwić – bo mniej pieniędzy będzie na rynku?

Z pewnością problemy wielu krajów rozwiniętych wynikają dziś z tego, że nabrano za dużo kredytów. I mówię tu zarówno o rządach, które mają dług publiczny przekraczający 100 proc. dochodu narodowego (Grecja ma prawie 200 proc., Hiszpania za chwilę przekroczy 100 proc, Portugalia ma ponad 100 proc., a Japonia, czy Francja –  też idą w tym kierunku). Te rządy zachowywały się nieodpowiedzialnie pożyczając dużo pieniędzy, ale ludzie również. Kredyty sektora prywatnego rosły bardzo szybko i to się teraz skończyło.

Polska jest w trochę lepszej sytuacji niż inne kraje Europy, gdyż u nas ten przyrost kredytów nie był aż tak silny. Myśmy się zadłużyli dwu, trzykrotnie mniej niż inne kraje rozwinięte Europy. Natomiast to zwiększało popyt. A od paru miesięcy mamy sytuację bezprecedensową w historii Polski – że kredyt, w ujęciu realnym, po uwzględnieniu inflacji - od 5 miesięcy spada. Czyli ludzie spłacają więcej kredytów niż biorą nowych. To oczywiście musi wpływać na ilość zakupów dokonywanych w sklepach. Bo skoro realnie wynagrodzenia nie rosną (jest spadek lub stagnacja), a kredyty maleją, to właściciele sklepów już to u siebie widzą. Jest znacznie mniejsza sprzedaż. To oczywiście będzie wpływało na perspektywy gospodarcze, bo jak się sprzedaje mniej, to zamawia mniej i mniej się produkuje. Zaczyna się spirala recesyjna.

W Polsce widać właściwie wszystkie symptomy nakręcającej się spirali recesyjnej, bo mamy spadek popytu u osób fizycznych, bo ludzie zarabiają mniej i biorą mniej kredytów. Mamy spadek produkcji, która już zareagowała na spadający popyt. Mamy wreszcie najgorsze nastroje wśród konsumentów i biznesu od około 10 lat. Mamy też kryzys tuż za naszymi granicami, bo przecież kryzys w strefie euro - dopiero się zaczyna, a nie kończy. Czyli wszystkie składowe kryzysu są niestety obecne. Co więcej – mamy rząd, który ma związane ręce, bo przez ostatnie 5 lat były tak wielkie deficyty budżetowe, że dług publiczny zbliżył się do 60 proc. PKB. Według kryteriów unijnych jest to 56-57 proc., poznamy te dane niedługo. To znaczy, że rząd nie ma możliwości zwiększenia popytu, bo dług publiczny jest w granicach konstytucyjnych limitów, a wiemy doskonale, że zwiększanie popytu czyli wydawanie środków unijnych na inwestycje infrastrukturalne się kończy. Te inwestycje będą wygaszane. Czyli działalność z obszaru inwestycji publicznych pogłębi recesję, a nie będzie pomagała z niej wychodzić, jak to było w 2009 roku. Nie ma więc dziś narzędzi do stymulowania popytu. Jedynym narzędziem jaki mamy jest stopa procentowa i NBP, ale jak wiadomo Rada Polityki Pieniężnej obniża stopy bardzo powoli. Czyli z tej strony wsparcia nie będzie. A jeżeli nawet nawet jak stopy procentowe spadną, to banki będą podwyższały marże kredytowe, bojąc się recesji. Więc kredytobiorca i tak nie odczuje tego spadku.

 

A wracając do polityki rządu, jak pan sądzi, czy w świetle tej sytuacji czeka nas jakaś zmiana, przynajmniej w dyskursie publicznym? Czy skończy się definitywnie mit zielonej wyspy? Będą jakieś działania odwracające uwagę od kryzysu?

Nie jestem w stanie przewidzieć jaką strategię PR-owską przyjmie koalicja rządząca. Na pewno jakąś będą mieli. Bo jeśli chodzi o tworzenie wizerunku, to wiemy, że tutaj mamy specjalistów najwyższej klasy. Gorzej rzecz się ma jeśli chodzi o projektowanie i wdrażanie dobrej polityki gospodarczej. Pewno pojawią się jakieś wątki, które będą miały przykryć złą sytuację gospodarczą. Ale skala spowolnienia czy recesji będzie tak duża, że tego się przykryć nie da. Po prostu – ludzie będą tracili pracę, nastroje społeczne będą się pogarszały. To widać już dziś. Powinniśmy się przygotować na to, że będzie sporo strajków, sporo protestów. Jeżeli samorządy nie będą miały pieniędzy na wypłatę pensji nauczycielom i będą musiały ich zwolnić, to można się spodziewać, że nauczyciele, którzy są bardzo mocno uzwiązkowieni będą mocno protestować. Jeżeli jakieś inne branże będą mocno dotknięte zwolnieniami, to też będą strajkować, czy to w regionach, czy przyjadą do Warszawy. To można przewidzieć.

 

Poważne przygotowania do strajku generalnego rozpoczęły się już na Śląsku...

To mnie nie dziwi, bo w sytuacji, w której bezrobocie szybko rośnie – w tym roku najprawdopodobniej przekroczy 15 proc. -  strajki są naturalną reakcją społeczną. Także myślę, że nie tylko gospodarka będzie w złym stanie, ale również na scenie politycznej może się trochę zagotować. Takie strajki nie pozostają przecież bez wpływu na różne scenariusze polityczne. I pamiętajmy o tym, że  czeka nas jeszcze nowelizacja budżetu. Bo gdy go przyjmowano wszyscy wiedzieli, że jest on fikcyjny. No ale ten teatr trwał. I uchwalono budżet, który nie miał nic wspólnego z rzeczywistością i trzeba będzie przejść jeszcze przez proces nowelizacji. Myślę, że nastąpi to nawet szybciej niż w połowie roku, bo tych pieniędzy niebawem zacznie brakować. A to zawsze generuje niestabilność w gospodarce i na scenie politycznej.

 

Sądzi pan, że na tym tle może dojść do jakiegoś przesilenia? Zmiany władzy?

Nie wykluczam. W tym roku może dojść do zmian na scenie politycznej. Bo gdy rządząca koalicja zrozumie, w jak ciężkiej sytuacji jest nasza gospodarka i że spodziewanego ożywienia w drugiej połowie roku może w ogóle nie być, a zamiast tego nastąpi kontynuacja recesji, to w takich warunkach, przy częstych strajkach i dramatycznie spadającej popularności partii – obecni włodarze mogą nie chcieć rządzić. Może pojawić się strategia – oddajmy władzę na dwa lata. Niech inni się męczą, niech ktoś inny sobie porządzi w takich warunkach, wtedy na niego będzie można zwalić odpowiedzialność za kryzys, a my wrócimy za dwa lata i znów będziemy sobie rozdawali unijne pieniądze - już w nowej perspektywie finansowej. Myślę, że niektórzy stratedzy koalicyjni mogą takie scenariusz rozważać. Tak czy owak sytuacja gospodarcza, będzie wspierała te scenariusze, które mają wpisaną niestabilność polityczną.

rozmawiała Anna Sarzyńska

 

 

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych