"PO musi sama siebie uwodzić wizją strasznego PiSu i strasznych, 'złych' patriotów". CZTERY PYTANIA do prof. Zybertowicza

Fot. PAP/Radek Pietruszka
Fot. PAP/Radek Pietruszka

wPolityce.pl: Jak Pan ocenia zmiany w tygodniku "Uważam Rze" i "Rzeczpospolitej". Czy ta sprawa dotyczy jedynie mediów czy ma szersze polityczno-społeczne znaczenie?

Prof. Andrzej Zybertowicz: Spójrzmy szerzej. Z socjologicznego punktu widzenia obecność, a nawet nasilanie się, agresywnych wypowiedzi w przestrzeni publicznej i w życiu codziennym nie ulega wątpliwości. Tyle tylko, że ci, którzy obecnie najbardziej huczą o mowie nienawiści, zachowują się tak, jakby nie rozumieli podstawowych mechanizmów przyczynowo-skutkowych. Gdy z telewizji publicznej usuwa się dziennikarzy krytycznych wobec władzy, gdy media głównego nurtu, jak "Gazeta Wyborcza" i TVN24, przekazywały liczne manipulacje w sprawie katastrofy smoleńskiej, gdy miliony Polaków nie znajduje w przestrzeni medialnej głównego nurtu odzwierciedlenia swoich problemów, niepokojów i pragnień, to nie należy się dziwić, iż tworzy się potencjał dla nastrojów „insurekcyjnych”. A one znajdują swój wyraz m.in. w agresji słownej. Paraliżowanie "Rzeczpospolitej" oraz "Uważam Rze" musi być postrzegane w tej właśnie perspektywie. Jeśli ktoś zamyka usta wyrazicielom istotnych społecznych grup, potrzeb i interesów, musi liczyć się z tym, że to, co nie może znaleźć swojego wyrazu w racjonalnej debacie, znajdzie swój wyraz w agresji, wyzwiskach i - niekoniecznie pokojowych - demonstracjach. Zaiste zadziwiające jest to, że zagorzali propagandyści III RP, jak np. red. Tomasz Lis, zachowują się tak, jakby nie dostrzegali swojego własnego wkładu w degradację jakości komunikacji publicznej.

 

Wiele osób wskazuje, że zmiany na rynku mediów łączą się z próbami ograniczana swobód demokratycznych. Z polską demokracją dzieje się coś niepokojącego?

To nie ulega wątpliwości. Zrozumiemy to bardzo łatwo, gdy zastanowimy się nad fenomenem niedawnych debat Prawa i Sprawiedliwości. Oto media i dziennikarze biadający nad brakiem rzeczowych głosów w polskiej polityce, robią wiele, by kluczowych motywów z tych debat nie podnieść, a nawet próbują samą ideę takich debat kompromitować. A przecież niełatwo zrozumieć, dlaczego Platforma - partia odpowiedzialna za rządzenie krajem, stojąca w obliczu tylu poważnych wyzwań - w ogóle nie myśli o zorganizowaniu otwartych, merytorycznych debat podobnych do tych, które organizuje PiS. Debat o pracy, o jakości państwa, służbie zdrowia, samorządach. Dlaczego tego nie zrobi? Gdyby PO zorganizowała takie debaty i z całego kraju ściągała ekspertów - jak robi PiS - to musiałaby słuchać wielu poważnych głosów krytycznych wobec siebie. Nawet badacze, którzy sympatyzowali z rządami Platformy, wskazaliby poważne zaniedbania ze strony PO, w tym naruszenia przez nią zasad prawa i demokracji. Platforma rządzi Polakami (dokładniej: wyobraźnią Polaków) w taki sposób, iż nie stać jej na rzeczowe przeanalizowanie faktycznych standardów rządzenia krajem. Musi więc zamykać lub pozorować debatę publiczną, sztucznie ją emocjonalizować, zawężać przestrzeń rzeczowej diagnozy. To, co się wydarzyło z Presspubliką, pokazuje pułapkę, do której Platforma sama się zapędziła. To kolejny krok rządzących na drodze odcinania siebie od rzeczywistych informacji zwrotnych, mówiących o kondycji polskiego państwa i społeczeństwa. Obecnie PO musi sama siebie uwodzić wizją strasznego PiSu i strasznych „złych” patriotów czających się za rogiem.

 

Do czego to może doprowadzić?

Na razie wydaje się, że nastroje insurekcyjne, których artystycznym wyrazicielem okazał się być Grzegorz Braun, dotyczą mniejszości społeczeństwa. Taka jest moja intuicja socjologiczna. W momencie, gdy Grzegorz Hajdarowicz przejął "Rzeczpospolitą" i "Uważam Rze", sądziłem, że te media będą jednak prowadzone według dotychczasowej linii - że zostaną potraktowane jako wentyl bezpieczeństwa. Jednak mam wrażenie, że obecne kierownictwo państwa nawet tego nie pojmuje. Że w kotle, w którym nie działa wentyl bezpieczeństwa, może nastąpić niekontrolowany wzrost ciśnienia.

 

Dlaczego nie słychać w Polsce ostrzeżeń przed tą sytuacją, dlaczego elity nie alarmują, że dzieje się coś złego?

W Polsce nastąpiło zjawisko abdykacji rozumu. To było bardzo wyraźne, gdy pojawiła się książka dokumentująca agenturalną przeszłość Lecha Wałęsy. Autorzy tej książki nie zostali zaproszeni na żadne seminarium naukowe. Z wyjątkiem jednego przypadku ta książka nie została zrecenzowana w żadnym piśmie naukowym. Przedstawiciele nauk historycznych, którzy przecież mają aparat badawczy potrzebny do określenia rzetelności ustaleń Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, schowali głowę w piasek. Podobnie zachowało się wielu przedstawicieli polskich nauk technicznych i obliczeniowych zaraz po katastrofie smoleńskiej. Wiele wybitnych umysłów przyzwyczaiło się do swojej nieobecności w przestrzeni publicznej. Milczenie wydaje się im postawą bardziej obywatelską niż mówienie prawdy, które mogłoby pomóc Kaczyńskiemu. Tak skutecznie potrafiono zaszczepić im nieufność wobec PiS. Okazało się, że wybitna inteligencja nie chroni przed naiwnością polityczną i uleganiem mentalności tłumu.

Rozmawiał Stanisław Żaryn

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych