wPolityce.pl: Jest już oficjalna decyzja Rady Nadzorczej i właściciela Presspubliki, wydawcy "Rzeczpospolitej" i Pana zwolnieniu. Padają tam słowa iż gremia te uznały, że nie było podstaw do stwierdzenia, że we wraku tupolewa znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny. Jak pan to odbiera?
CEZARY GMYZ: To oświadczenie zawiera szereg co najmniej nieścisłości, używając języka prokuratury z ostatniej konferencji, a po ludzku rzecz ujmując kłamstw, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Jak to przeczytałem byłem zdumiony, choć już nawet nie zdruzgotany.
Dlaczego?
Bo przez dwie i pół godziny rozmawiałem z tymi ludźmi i miałem poczucie, iż biorę udział nie w żadnym dialogu, tylko kolejnych monologach nie mających nic wspólnego z szukaniem prawdy. Miałem silne wrażenie, że decyzja została podjęta znacznie wcześniej, zanim jeszcze wystąpiłem przed tym gremium. Z tego co wiem o komisjach weryfikacyjnych wyrzucających dziennikarzy z pracy w stanie wojennym, to właśnie tak to pewnie wyglądało. Czułem się jak na komisji weryfikacyjnej.
Jak to konkretnie wyglądało? W oświadczeniu władz Presspubliki jest mowa, że przedstawił pan wyjaśnienia, że je oceniono i nie uznano za wiarygodne.
To są po prostu ostatnie kłamstwa, jako żywo przypomina to niedawną konferencję prokuratury, w której starano się o to, żeby nie skłamać ale i prawdy nie powiedzieć. Dokładnie taki charakter ma to oświadczenie podpisane przez tych ludzi, z których zaledwie jeden otarł się o dziennikarstwo. Ocenianie przez nich mojego warsztatu dziennikarskiego uważam za rzecz dla mnie poniżającą.
Miał pan możliwość przedstawienia swojego stanowiska?
Tak, dokładnie tak samo jak mieli możliwość wypowiedzenia się dziennikarze stawiani przed komisjami weryfikacyjnymi po 13 grudnia 1981 roku. Zostałem wezwany na godzinę 14, potem co piętnaście minut odwlekano spotkanie. Wreszcie wszedłem gdzieś ok. godz. 16, mówiłem przez dwie i pół godziny, a na koniec po prostu wręczono mi wypowiedzenie z pracy. Było ono najwyraźniej wcześniej przygotowane. Co ciekawe, teraz w oświadczeniu Rady Nadzorczej czytam, iż będzie ona rekomendowała moje zwolnienie, a ja mam w ręku dokument z którego wynika, że już zostałem zwolniony.
Będzie pan dalej walczył prawnie?
Tak, bo chciałem rozstać się z "Rzeczpospolitą" po dżentelmeńsku, natomiast to, co zrobiono publikując to oświadczenie, zmusza mnie do obrony mojego dobrego imienia.
To oświadczenie wygląda jak próba szaleńczego dorzucenia, za wszelką cenę, kolejnych argumentów obozowi rządowemu.
Powtarzam - to co jest w tym oświadczeniu, to stek bzdur. To także próba zdruzgotania mojej wiarygodności. Ale tak nieudolna, że otrzymuję nawet wyrazy wsparcia od dziennikarzy w innych sprawach dalekich od moich poglądów, choćby z TVN czy TOK FM.
Szkoda, że to wsparcie nie pojawia się na ich antenach...
Trudno. Jestem protestantem, ale jest miła memu serca myśl ks. Jerzego Popiełuszki, który mówił, że prawda i odwaga, które nic nie kosztują, nie są nic warte. Nie płaczę nad sobą. Podobnego losu doświadczyło wcześniej więcej dziennikarzy, w tym Bronisław Wildstein czy Marek Król.
To jest domykanie systemu?
W mojej opinii sięgnęliśmy właśnie poziomu Białorusi. Tam też istnieją media, które wychodzą w sposób niezależny. Formalnie tam też nie ma cenzury. Ale nałożone obostrzenia, kagańce, odpowiedzialność za opublikowane teksty sprawiają, iż dziennikarze mogący coś publikować bardzo, bardzo ostrożnie podają informacje o władzy.
Gdyby jeszcze raz miał pan dziś napisać ten tekst - podtrzymałby pan swoje ustalenia?
Oczywiście tak, podtrzymuję wszystkie swoje ustalenia. Źródła informacji na których się oparłem były bardzo wiarygodne, sprawdzone wielokrotnie. Poza tym podkreślam to, o czym pisaliście na łamach wPolityce.pl: prokuratura pozornie odrzucając mój tekst, de facto go potwierdziła. Choć jasne, dziś wiem o wiele więcej, dziś pewne rzeczy bym uzupełnił. Ale tekst się broni i będzie się bronił.
Sporo dowiedzieliśmy się już o urządzeniach z jakich korzystali polscy eksperci. One dają jednoznaczny wynik i są nieomylne, wskazują konkretne materiały wybuchowe.
Jedne z moich informatorów jeszcze przed ukazaniem tekstu, zapytany o możliwą granicę błędu odczytu, powiedział mi iż są one używane przez izraelskie służby na lotnisku w Tel Avivie. I że gdyby miały wychwytywać np. kosmetyki to bez przerwy musiałyby piszczeć. Ale piszczą tylko wtedy gdy naprawdę chodzi o materiał wybuchowy. Podkreślam jednocześnie - ani razu nie użyłem w swoim tekście słowa zamach. Nie rozstrzygałem, podałem fakty.
Jak ocenia pan postawę redakcji "Rzeczpospolitej" w tej sprawie?
O swojej redakcji mogę mówić prawie wyłącznie dobrze. Dostałem od kolegów wiele wyrazów wsparcia. Miałem wrażenie jednak, że redakcja znalazła się pod silną presją z zewnątrz. Natomiast w szczegóły wchodził nie będę, bo zawsze przestrzegam reguł, także tych, by nie łamać wewnętrznych procedur.
Podjęliśmy w redakcji decyzję, że jeśli będzie pan chciał - może pan z nami pracować.
Za wszystkie wyrazy sympatii i wsparcia, szczególnie mocne ze strony zespołu portalu wPolityce.pl - serdecznie dziękuję. Ale jeszcze za wcześnie na rozstrzyganie, co dalej.
gim
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/143903-nasz-wywiad-red-cezary-gmyz-to-bylo-jak-posiedzenie-komisji-weryfikacyjnej-wyrzucajacej-dziennikarzy-w-stanie-wojennym