NASZ WYWIAD. Artur Wosztyl o zakazie robienia zdjęć na miejscu katastrofy i służbowym zakazie mówienia o katastrofie

Fot. wPolityce.pl / TVP Info
Fot. wPolityce.pl / TVP Info

W czasie posiedzenia zespołu parlamentarnego badającego katastrofę smoleńską por. Artur Wosztyl, pilot Jaka-40, który lądował 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku zaznaczył, że będąc żołnierzem zawodowym otrzymał zakaz wypowiadania się o zdarzeniach z dnia katastrofy.

Dodał, że gdyby złamał zakaz – czego żołnierzowi nie wolno robić – być może przekaz dotyczący m.in. współpracy smoleńskiej wieży z załogami nadlatujących samolotów byłby inny. O atakach na pilotów powiedział:

Jak słyszałem wypowiedzi różnych ekspertów, którzy wypowiadali się w tej materii: skoro moi koledzy od dwunastu lat latali na tym sprzęcie, ile trzeba latać, by mieć doświadczenie?

W kwestii zeznań śp. Remigiusza Musia powiedział:

Potwierdzam je, choć nie wszystko słyszałem. Nie przypominam sobie, byśmy my lecąc tam, dostali taką komendę, być może mi umknęła. Nie słyszałem korespondencji z Iłem-76, którą słyszał śp. Remek Muś, ponieważ akurat był w kokpicie w tym czasie. Natomiast jestem w stanie potwierdzić element jego wypowiedzi z przesłuchania, który dotyczył podejścia tupolewa do wysokości decyzji na lotnisku w Smoleńsku. Wszystko, co zostało powiedziane, potwierdzam. Stwierdziłem rozbieżności pomiędzy tym stanem, który usłyszałem – i nie jestem raczej człowiekiem, który by pomylił 50 metrów ze 100 metrami. Dlatego też zdziwiło mnie, ze pewnego elementu nie było w stenogramie. Nie wiem, z jakiej przyczyny, nie chcę dywagować na ten temat.

Tłumacząc, skąd Remigiusz Muś mógł tak szczegółowo opowiadać o pewnych wątkach zdarzeń z tego tragicznego sobotniego poranka, powiedział:

Po lądowaniu w Warszawie, kiedy wróciliśmy po katastrofie ze Smoleńska, on był jedynym z naszej załogi, który jeszcze raz przesłuchał taśmy na miejscu. Dlatego być może pewne rzeczy wyłapał.

Chodzi o potwierdzaną przez chorążego Musia w wywiadach komendę o zejściu do 50 metrów, jaką smoleńska wieża wydała załodze iła.

Dopytywany, czy słyszał komendę wieży skierowaną do tupolewa, by schodzili do wysokości 50 metrów, raz jeszcze powiedział:

Tak, słyszałem taką komendę i wielokrotnie to powtarzałem podczas przesłuchań w prokuraturze czy nawet jeżeli chodziło o pytania ze strony rosyjskiej o pomoc prawną. Wielokrotnie się na ten temat wypowiadałem, podtrzymuję to. Natomiast nie jestem w stanie wyjaśnić, skąd się biorą te rozbieżności.

Miał tu na myśli brak tej komendy na nagraniach z czarnej skrzynki TU-154M.

Po tych słowach Antoni Macierewicz oświadczył, że zespół występuje do prokuratora generalnego oraz do ministra spraw wewnętrznych o objęcie ochroną BOR porucznikowi Wosztylowi.

Myślę, że to jest tak oczywiste, że będziemy traktowali wszelkie opóźnienia w tej sprawie i wszelkie próby kręcenia w tej sprawie, jako świadome narażanie życia pana porucznika. Ta sprawa nie może być przedmiotem jakichś wykrętów czy pseudopolitycznych gier. Naprawdę dostatecznie dużo ludzi zginęło w tej sprawie. Prosimy o gwarancję bezpieczeństwa dla pana porucznika Wosztyla.

Stanisław Zagrodzki, kuzyn śp. Ewy Bąkowskiej, ujawnił w Sejmie, że w niedzielę w internecie zamieszczono pełne treści zeznań Artura Wosztyla, wraz z danymi osobowymi – adresem, numerem dowodu osobistego i z innymi danymi umożliwiającymi odnalezienie go.

Jest to rzecz o tyle niebywała, że dotychczas wszystkie służby pracowały, by takie rzeczy się nie ujawniły.

Dziwny jest też bieg okoliczności, że taka wrzutka pojawia się w niedzielę, dzień po tragicznej śmierci chor. Remigiusza Musia. W związku z tym ja jako członek rodziny zwracam się do wszystkich parlamentarzystów i również do dziennikarzy, by wywierali maksymalny nacisk, aby zapewnić Arturowi maksymalne bezpieczeństwo w naszym państwie. To nie jest już normalne. To samo dotyczy drugiego pilota jaka, ponieważ jego dane osobowe również zostały zamieszczone, co wydaje się w świecie w miarę cywilizowanym za niebywałe.

 

Po posiedzeniu zespołu rozmawialiśmy z porucznikiem Arturem Wosztylem:

 

Jak wyglądał zakaz mówienia o zdarzeniach z 10 kwietnia ze strony pana przełożonych? Kto go nałożył?

Przekazał nam go dowódca pułku na odprawie. Z wypowiedzi pana pułkownika – zastrzegam, że nie widziałem pisma – wynikało, że został on wydany przez gen. Lecha Majewskiego, następcę gen. Błasika na stanowisku Dowódcy Sił Powietrznych.

 

Traktowaliście to jako rozkaz?

Zakaz to zakaz. To jest rodzaj rozkazu. Będąc żołnierzem zawodowym musiałem wykonywać polecenia swoich przełożonych.

 

Może pan opowiedzieć o tym momencie, gdy razem z chorążym Musiem poszliście na miejsce katastrofy? Jak wyglądało to przenoszenie części wraku przez służby rosyjskie?

Trudno mi się do tego odnieść. Gdy tam byliśmy, nie widziałem, żeby ktoś kręcił się już po miejscu katastrofy. Teren był odgrodzony taśmami, zauważyliśmy wyrwane płyty w betonowym ogrodzeniu, a stojąca w pewnych odstępach ochrona zakazywała zbliżać się za taśmę, a tym bardziej robić zdjęcia.

 

Jak brzmiały te wybuchy, które pan słyszał?

Nie jestem w stanie tego opisać. Słyszałem coś takiego pierwszy raz w życiu i mam nadzieję, że ostatni. To były jakieś detonacje, jakieś dudnięcia, niszczenie roślinności. Nie jestem w stanie tego lepiej opisać. Było to coś przerażającego.

 

Muszę zapytać o pana poczucie bezpieczeństwa, zwłaszcza w kontekście tych informacji o opublikowaniu w internecie protokołów z pana przesłuchań, z danymi adresowymi.

Nie możemy popaść w jakąś paranoję. Nie będę przecież ciągle obracać się za siebie. Trzeba iść do przodu. Nie poczułem się w jakiś szczególny sposób zagrożony. W zasadzie wszystko, co miałem do powiedzenia, już powiedziałem.

 

Jak został pan potraktowany przez zwierzchników po rozwiązaniu pułku?

Odetchnęli z ulgą, że odszedłem do cywila.

 

Marek Pyza

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych