Jak prokuratorzy nie wylecieli do Smoleńska w dniu katastrofy. „ND” o zagadkowym uziemieniu samolotu w kluczowym momencie śledztwa

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Wydawać by się mogło, że po informacji o tragicznej katastrofie rządowego samolotu z prezydentem, najwyższymi dowódcami wojskowymi, parlamentarzystami, ministrami i resztą oficjalnej delegacji, prokuratura zaraz po wszczęciu śledztwa robi wszystko, by wysłać na miejsce specjalistów do zabezpieczania kluczowych śladów.

Nic bardziej mylnego. W ciągu pierwszych 24 godzin od katastrofy, w Smoleńsku przebywało tylko trzech prokuratorów, którzy nie wykonywali czynności śledczych.

"Nasz Dziennik" ujawnia, jak doszło do tego, że samolot z prokuratorami i biegłymi wystartował z Warszawy dopiero 11 kwietnia.

W dniu tragedii czterech śledczych wojskowych i jedenastu biegłych (czterech lekarzy Zakładu Medycyny Sądowej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, trzech specjalisów z dziedziny badań DNA z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Głównej Policji oraz czterech funkcjonariuszy Komendy Stołecznej Policji) oczekiwało na start do Smoleńska. Wylot CASY zaplanowano na godz. 18.00.

Z Siewiernego przyszedł jednak komunikat, że lotnisko nie przyjmie nocnego lotu ze względu na warunki atmosferyczne.

„ND” przypomina, że 27 września prokurator generalny przyznał w Sejmie, iż nie zna powodów rezygnacji z wyjazdu późnym wieczorem w dniu katastrofy.

Jeśli to prawda, to mamy do czynienia z kolejną kompromitacją Andrzeja Seremeta. To niewyobrażalne, że przez dwa i pół roku szef polskich prokuratorów nie ustalił, jak doszło do zaniedbań w kluczowym momencie śledztwa.

Gazeta ustaliła, że formalną decyzję podjął Inspektorat MON ds. Bezpieczeństwa Lotów. Śledczy mogli wprawdzie lecieć z przesiadką, ale taka decyzja nie zapadła.

Obecność specjalistów na miejscu katastrofy była koniecznością. To był czas najważniejszych działań – dokładnych oględzin miejsca zdarzenia, fotografowania ułożenia wraku i ciał, zbierania śladów, pobierania próbek, krótko mówiąc zabezpieczania podstawowych dowodów, których do dziś nie mamy.

Wiemy, że wrakowisko nie zostało należycie potraktowane, że w kolejnych dniach strona rosyjska zacierała ślady wycinając drzewa, zasypując teren katastrofy. W dziwnych okolicznościach – co wynika ze zdjęć satelitarnych – przemieszczały się też sporych rozmiarów szczątki TU-154M.

Co zrobili Rosjanie w ciągu pierwszych 24 godzin? Tego nie wiemy i nigdy się już nie dowiemy. W tym czasie w Smoleńsku przebywali jedynie gen. Krzysztof Parulski, płk Zbigniew Rzepa i płk Ireneusz Szeląg. Ale nie prowadzili żadnych czynności śledczych na wrakowisku.

Dziwić musi już sam fakt, że dopiero o 18:00 – po dziewięciu godzinach od katastrofy – śledczy z biegłymi byli gotowi do wylotu i zabezpieczania dowodów. Jeszcze bardziej – że nie zrobiono nic, by im to umożliwić.

Dowództwo Sił Powietrznych w odpowiedzi na pytania „Naszego Dziennika” tłumaczy, że decyzję o wstrzymaniu wylotu podjął „dysponent statku powietrznego wspólnie z załogą po tym, jak otrzymali informację, że ze względu na warunki atmosferyczne lotnisko Smoleńsk Północny nie będzie przyjmowało lotów w nocy".

Dysponentem był Inspektorat MON ds. Bezpieczeństwa Lotów. Kto personalnie decydował o uziemieniu wojskowej CASY? Nie wiadomo.

Ostatecznie samolot wystartował z Okęcia około godziny 6.00 11 kwietnia i dotarł do Smoleńska po ponad 3 godzinach.

Dlaczego – jeśli rzeczywiście na Siewiernym nie można było lądować po zmroku 10 kwietnia (co wydaje się logiczne) – nie zorganizowano lotu z przesiadką albo po prostu wcześniej? To pytanie też pozostaje bez odpowiedzi.

Prokuratorom – zależnym od decyzji MON – nie udało się zaplanowanie logistyki, która zadziałała w przypadku Donalda Tuska. Premier wraz ze swoją świtą lądował w Witebsku i stamtąd został przewieziony do Smoleńska samochodem. Podobnie – tyle, że prywatnie, bez wsparcia rządowego – zorganizowano podróż Jarosława Kaczyńskiego.

Obecność prokuratorów i biegłych jeszcze 10 kwietnia była więc jak najbardziej możliwa.

Tę niemoc MON komentuje dla „Naszego Dziennika” Artur Wosztyl, pilot jaka, który lądował w Smoleńsku przed Tupolewem:

Nie dziwi mnie, że załoga CASY mogła odmówić lotu do Smoleńska... To był lot z łapanki, załoga mogła się czuć nieprzygotowana, być może nie upłynął stosowny czas, jaki musi minąć między lotami... Tu się z nimi zgadzam. Natomiast zupełnie nie rozumiem, dlaczego załoga nie poleciała do Witebska, na lotnisko w pełni oprzyrządowane, z obsługą cywilną, która prowadzi korespondencję w języku angielskim. Sądzę, że tu ktoś podjął decyzję niezależnie od załogi.

Decyzję o uziemieniu CASY nazywa „co najmniej dziwną”.

Cóż, państwo zdało egzamin nawet na odcinku wysyłania prokuratorów na miejsce tragedii.

To oni powinni być wówczas najważniejsi na miejscu katastrofy. Ważniejsi od Donalda Tuska uczestniczącego w pokazówkach z Władimirem Putinem czy Pawła Grasia i Tomasza Arabskiego organizujących odpowiednią oprawę medialną wizytacji premiera na wrakowisku.

znp, "Nasz Dziennik"

 

 

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych