Jednak mieli rację - pisze w "Rzeczpospolitej" Piotr Zaremba o rządzie Olszewskiego. Dokładnie w 20-lecie upadku gabinetu

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Noc teczek 4 czerwca 1992 roku, jak i dni poprzedzające to zdarzenie, Piotr Zaremba przedstawia jako jedno ze swoich najbardziej dramatycznych przeżyć jako sejmowego reportera.

Zacznę od końca - od lustracji wywołanej sejmową uchwałą zgłoszoną przez Janusza Korwina-Mikke. Lustracji, która przypomnę, nie była formalnie adresowana do publiczności, a do samych polityków: koperty z nazwiskami przekazano szefom klubów parlamentarnych. Miałem wtedy krytyczny stosunek do sposobu przeprowadzenia tej operacji. Byłem zresztą w nienajgorszym towarzystwie.

Oto co mówił wiele lat później, w wywiadzie-rzece "O dwóch takich. Alfabet braci Kaczyńskich" Jarosław Kaczyński, w 1992 roku lider Porozumienia Centrum, głosujący za tą uchwałą i broniący tego rządu: "Tę listę przygotowywali ludzie niedoświadczeni, nie znający języka bezpieki. Amatorzy".

Co więcej Kaczyński poddawał wiwisekcji postawę tamtej ekipy rządowej: "A z drugiej strony w otoczeniu Olszewskiego traktowano lustrację jako kamień filozoficzny. To ona miała załatwić wszystko, rozbić obóz przeciwnika. Stało się na odwrót- obóz przeciwnika został zintegrowany".

A jednak Kaczyński twierdzi, że w tę awanturę wdać się należało, bo po upadku rządu Olszewskiego, który był; już w tym momencie przesądzony, jednym z pierwszych działań nowego układu rządowego byłoby prawie na pewno ukrycie tych materiałów pod korcem. Symbolem tej intencji była postać Andrzeja Milczanowskiego, człowieka "Solidarności", ale zdominowanego mentalnie przez dawnych "fachowców" z SB. Człowieka, który podczas rządu Olszewskiego stracił na moment wpływ na służby aby zaraz po jego upadku go odzyskać.

Teza Kaczyńskiego jest taka: aby klasa polityczna poczuła się zmuszona zabrać się po 4 czerwca, ślamazarnie i bez entuzjazmu za konstruowanie normalnej procedury lustracyjnej, z sądowymi zabezpieczeniami, musiał się najpierw zdarzyć wstrząs. Łącznie z wszystkimi błędami i dwuznacznościami.

Podzielałem ten punkt widzenia, a jeszcze mocniej podzielam go teraz. Co więcej, mam wrażenie, że już wówczas zajrzałem w oczy wpływowemu lobby starych służb, które były w stanie uzależnić ludzi z "naszej" strony. Nawet nie wtedy najbardziej, gdy dziennikarze "Gazety Wyborczej" kokietowali idiotycznymi t-shirtami z napisem "Jestem agentem", sprowadzającymi problem dawnych uzależnień do dowcipu i czyjegoś przeczulenia.

Obserwowałem na własne oczy, z jaką łatwością dawni esbecy byli w stanie wpływać na rzeczywistość medialną. Kiedyś o tym napiszę. I to nie o "Wyborczej", której wściekły sprzeciw wobec lustracji miał charakter ideologiczny (choć i towarzyski). Nie, o sytuacjach bliżej mnie, w gazetach nie tak eksponowanych. To był wrzód, który należało przeciąć, a ledwie go wtedy dotknięto".

Dalej Zaremba przechodzi od samej czwartoczerwcowej lustracji do bilansu tego rządu. Przyznaje, że był przez lata krytykiem jego dorobku:

Pomimo świadomości, że jej szef nie jest fanatycznym potworem z okładki ówczesnego "Wprost", a kryształowo uczciwym, zasłużonym adwokatem, kultywującym tradycję niepodległościowej lewicy, którego na prawą stronę zaprowadził antykomunizm i patriotyzm. Politykiem w dodatku bitym nieuczciwie od pierwszej do ostatniej chwili: na koniec zrobiono z niego niedoszłego puczystę.

Swoje zastrzeżenia wyłożyłem w roku 1994 w tekście "Metoda polityczna Jana Olszewskiego" w miesięczniku "Debata. Miałem mu za złe brak recepty na zbudowanie sobie zaplecza parlamentarnego. Nawet jeśli wynikało to po części ze skomplikowanego oblicza stugłowego parlamentu, Olszewski złościł wtedy przede wszystkim polityków prawicy, w tym najbardziej ruchliwego Jarosława Kaczyńskiego domagającego się od niego porozumienia z Unią Demokratyczną i liberałami.

Tym, którzy uznają tamten koncept prezesa PC za absurdalny przypomnę, że Olszewski i tak części swego rządu nie kontrolował: MSZ czy od pewnego momentu resort finansów znajdowały się w rękach ludzi Lecha Wałęsy: Krzysztofa Skubiszewskiego i Andrzeja Olechowskiego. A to Wałęsa okazał się z perspektywy czasu najgroźniejszym przeciwnikiem: także z punktu widzenia takich fundamentalnych założeń tej ekipy jak opcja prozachodnia powiązana z uniezależnieniem się od Rosji. Co więcej, ówczesny Wałęsa, ustawicznie podgryzający każdy układ parlamentarny, zagrażał demokracji w Polsce.

Możliwe zresztą, że pomysł porozumienia się z opozycją liberalną był utopią. Jednak tak zwana koncepcja "ludowo-narodowa" zrodzona w otoczeniu Olszewskiego, okazała się z kolei niczym więcej jak hasłem. Z liderami KPN czy PSL rozmawiano po kunktatorsku, grając na zwłokę. Aż po noc 4 czerwca, kiedy zawartość listy Macierewicza (Leszek Moczulski) pogrzebała ostatecznie te nadzieje. Trzeba było się śpieszyć wcześniej, a nie ulegać przekonaniu: wystarczy, że mamy rację.

Ekipa Olszewskiego miała też mnóstwo słabości, można by rzec strukturalnych. Nie była w stanie złożyć porządnego ministerialnego zespołu, pierwszy minister finansów (przed Olechowskim) był kandydatem przypadkowym i odszedł po paru miesiącach.

Co więcej, Olszewski, przekonany o swojej moralnej wyższości nad całym światem, więc odmawiający gry parlamentarnej, okazał się nader aktywny w osłabianiu jedności partii prawicowych. Kierując się własnymi ambicjami, skądinąd zrozumiałymi, zabrał się za rozbijanie Kaczyńskiemu Porozumienia Centrum, z którego list wszedł do Sejmu. Dziś, kiedy tyle się mówi o jedności prawej strony, nie jest to przykład budujący.

Skoro było tak źle, skąd po latach ten końcowy pozytywny jednak werdykt?

 

Bez wątpienia ten niezbyt mocny, kierowany przez polityków amatorów, ludzki zespół podjął się wyzwań na miarę tytanów. I w wielu sprawach po prostu miał rację. Dziś opcję prozachodnią: na NATO i Unię Europejską, uważamy za coś przesądzonego. Ale wtedy to ta ekipa się o nią biła, zapoczątkowując takie procesy jak ucywilnienie wojska chociażby. Przy chłodzie rzekomo najbardziej prozachodnich środowisk Unii Demokratycznej. I przy obstrukcji ośrodka prezydenckiego (afera Parysa).
To samo dotyczy niedocenionej wówczas, także przeze mnie, historii z polsko-rosyjskim układem. To naprawdę Olszewski zablokował bardzo ryzykowne zapisy umożliwiające Rosjanom penetrację gospodarczą Polski. Zapisy negocjowane przez ministra Skubiszewskiego (reprezentującego po części środowiska UD, a po części obóz prezydencki), i osłaniane bezpośrednio przez Wałęsę. Gdy dziś czytam o tym sporze w politycznie poprawnych opracowaniach, uderza mnie niezdolność ich autorów do zajęcia stanowiska. Do odpowiedzenia, kto miał wtedy rację, ba, o co tak naprawdę chodziło.
To dotyczy i innych sfer rzeczywistości. Robert Krasowski przedstawia w swojej historii III RP Olszewskiego jako naiwnego idealistę skoncentrowanego na symbolicznym zadośćuczynieniu za komunizm. Ale przecież ruchy w MSW kierowanym przez Antoniego Macierewicza nie zmierzały – mówi o tym przywoływany już Piotr Naimski – tylko do ujawniania dawnych donosicieli. Zmierzały przede wszystkim do zmian personalnych w samych służbach, do uwolnienia ich od balastu ludzi uwikłanych w dawne zależności.
Rząd ten miał wreszcie ciekawe intuicje w sferze społeczno- gospodarczej. Myśl Olszewskiego, że w III RP niewidzialna ręka wolnego rynku nader często okazywała się ręką aferzysty nie była myślą nonsensowną. Chodziło o budowanie instytucji zapewniających rynkowi przejrzystość i uczciwość reguł. Krótki czas trwania tego rządu i jego słabość kadrowa nie zmieniła tych intuicji w fakty. Ale to nas nie zwalnia od pamiętania, kto był czego prekursorem".

Dziś lider PiS, skłócony z Olszewskim przez lata, zdecydował się uczynić go protoplastą IV RP. Zaremba komentuje to na dwa sposoby:

Rozumiem Kaczyńskiego który po latach zdecydował się odłożyć stare spory z Olszewskim do lamusa – są one dla prawicowego elektoratu nieistotne, albo wręcz nieczytelne (pomysł układania się z UD). Mecenas późniejszy, lider Ruchu dla Rzeczpospolitej, czy Ruchu Odbudowy Polski, okazał się zresztą politykiem zbyt staroświeckim i niezbyt przebojowym, więc przegrał pojedynek z Kaczyńskim o prawicowy rząd dusz. Zarazem może z dzisiejszej perspektywy szef PiS lepiej rozumie ówczesne ambicje starszego od siebie rywala. A na symbol Olszewski, który w tylu sprawach miał rację, nadaje się nieźle. (...)

Ale morał z całej tej historii nie byłby pełny, gdyby nie powiedzieć: w sporze o to, czy w polityce warto grać, układać się, czasem cofać, uwzględniać realia, rację miał ówczesny Kaczyński, nie Olszewski. W znakomitym politycznym reportażu Aleksandry Zawłockiej w "Expressie Wieczornym" prezes PC pyta starszego od siebie premiera: "Chcesz rządzić czy zdobywać sztandar?".

To jest dylemat także i dzisiejszej prawicy, zbyt często zastygłej w cierpiętniczych pozach, odmawiającej gry z rzeczywistością. Nawet sam Jarosław Kaczyński, polityk o niebo od Olszewskiego skuteczniejszy, powinien sobie czasem to własne pytanie zadać

- podkreśla publicysta.

gim

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych